wtorek, 10 stycznia 2017

Zielona Wyspa - Irlandia. Roadtrip.



W naszych głowach zawsze panowało przeświadczenie, że do Irlandii trzeba jechać latem. A bo na wiosnę czy jesień będzie za zimno, a bo szaro i na 10000 % będzie padało.
Pod koniec września- kilka dni po tym jak obiecaliśmy sobie, że w tym roku już na bank nigdzie nie wyjedziemy (!)- trafiłam na promocję Ryanair. No i co z tego, że mieliśmy już siedzieć na tyłku, co z tego, że pewnie będzie zimno, szaro i ponuro- decyzja zapadła. W październiku podbijamy południe Irlandii.

Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie gdy po trzech tygodniach bez choćby malutkiego promyczka słońca (polska jesień w tym roku nas nie rozpieszczała), wylądowaliśmy w Irlandii a tam pełne słońce! Byliśmy przeszczęśliwi! Kiedy dowiedzieliśmy się od właściciela jednego z Guesthausów w którym nocowaliśmy, że to pierwsze słoneczne dni w tej części kraju od czerwca- uzmysłowiliśmy sobie, że kopnął nas konkretny zaszczyt (trzeba mieć na uwadze, że według statystyk na południu Irlandii pada niemal 300 dni w ciagu roku).



GALLWAY

Uznaliśmy, że będzie to idealne miejsce na rozpoczęcie naszej przygody z Irlandią. Był to zarazem najdalej wysunięty punkt na północ od lotniska w Shannon do którego dotarliśmy naszą wynajętą "białą strzałą".

Gallway jest naprawdę uroczym miasteczkiem, pełnym kolorowych kamienic które sprawiają, że można tu spacerować bez końca. Wieczorową porą pozytywna energia krąży w powietrzu, wszystkie knajpki i ogródki piwne pękają w szwach i nikomu nie przeszkadzają niskie temperatury.
Z uwagi na zbliżające się Halloween w miasteczku z każdego okna wyglądały wiedźmy, kościotrupy i pająki- w końcu Irlandia obok Wielkiej Brytanii, Kanady i USA jest w czołówce krajów najhuczniej obchodzących to "święto".




















KINVARA

Do tego małego miasteczka turystów bez wątpienia przyciąga szesnastowieczny Dunguaire Castle oraz przepiękne widoki rozpościerające się z okolicznych wzgórz.











CORCOMROE ABBEY

Ruiny cysterskiego, XVIII wiecznego klasztoru. Obierając tę trasę bez wątpienia warto się tutaj zatrzymać, jest to miejsce z duszą...i to nie tylko z uwagi na sąsiadujący cmentarz ;)







BURREN 

Kamienisty, surowy płaskowyż rozciągający się na terenie około 300 kilometrów. Samochód najlepiej zostawić na parkingu Gortlecka Crossroads i stąd udać się na krótki spacer do podnóży najwyższego szczytu w okolicy, lub też zaszaleć i wybrać kilkugodzinny trekking z widokiem na całą okolicę. My z oszczędności czasu i dość późnej godziny dotarcia na miejscie wybraliśmy tę pierwszą opcję. I powiem jedno: skoro z dołu widoki robią takie wrażenie, jestem pewna, że gdybyśmy weszli na szczyt- zbieralibyśmy szczęki sprzed butów.







LEAMANEH CASTLE


Ruiny XV wiecznego zamku, które mijamy w drodze z Burren do kolejnego punktu wycieczki.


POULNABRONE DOLMEN

Neolityczny monument skalny. Który przyciąga rzesze turystów i... krów. Kiedy naoglądacie się zdjęć w internecie- na miejscu możecie przeżyć mały szok spowodowany rozmiarem dolmenu. W rzeczywistości jest on naprawdę niewielkich rozmiarów, ale mimo wszystko warty zobaczenia. Co prawda trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby na zdjęciu nie ująć przechadzających się ludzi- skalne podłoże nie ułatwia sprawy. No ale przy odrobinie cierpliwości jest to wykonalne.





 CLIFS OF MOHER 

Bezapelacyjnie klify to coś co urzekło nas w Irlandii najbardziej. Zarówno Clifs of Moher jak i  klify w miejscowości Kilkee oddalonej o około 50 km robią piorunujące wrażenie. Jako, że nocowaliśmy 5 minut autem od Moherowych klifów- widzieliśmy ich dwa oblicza, zarówno przy zachodzie słońca jak i o poranku. Przy klifach znajduje się dość spore centrum informacyjne w którym znajdziecie wystawę poświęconą historii tego miejsca, małą restaurację oraz sklepy z pamiątkami. Jeśli ktoś  ma więcej czasu i chciałby podelektować się widokami ze stromizn nieco dłużej- warto wiedzieć, że trasa spacerowa sięga aż do miasteczka Doolin, należy tylko trzymać się wyznaczonych ścieżek, bo przy chwili nieuwagi skutki takiego spaceru mogą być opłakane.







Zaciekawił nas fakt dość często spotykanej w okolicy klifów tabliczki na której widniał tekst" Need to talk? Samaritanians" i poniżej podany numer telefonu. Okazuje się, że w tych pięknych okolicznościach przyrody wiele osób odbiera sobie życie rzucając się ze stromych zboczy...

 DOOLIN

Malutkie miasteczko które swoją popularność zawdzięcza następującym sprawom:
- kilku starym, kolorowym domkom- autentycznie jest ich tam kilka, spodziewaliśmy się większego zasięgu tej unikatowej zabudowy, no ale grunt to dobry PR w necie.
- XVI wiecznemu Zamkowi Doonagore, a w zasadzie warownej wieży mieszkalnej która stanowi jedyną pozostałość po zamku (doszukałam się informacji, że dziś jest to własność prywatna- letnia rezydencja Amerykanów o irlandzkich korzeniach).
- Portowi z którego można się udać na rejs widokowy pod Moherowe Klify lub też na wyspy Aran.

Ale nie oszukujmy się, gdyby nie fakt, że Doolin jest oddalone zaledwie kilka kilometrów od najsłynniejszych irlandzkich klifów- raczej niewielu turystów docierałoby tutaj.





KILKEE 


Kolejne urokliwe miasteczko, jego największą atrakcję stanowią klify. Bardzo się cieszę, że zdecydowaliśmy się je zobaczyć, bo po przewertowaniu informacji w internecie byliśmy o krok od rezygnacji. Czytaliśmy, że są małe, nie robią takiego wrażenia i można śmiało odpuścić przyjazd w te rejony. Ale nic bardziej mylnego ! Fakt. Są mniej okazałe i pozostają w cieniu Moherów, ale na nas zrobiły ogromne wrażenie. Zieleń wyglądająca jak podkręcona w Photoshopie w zestawieniu z oceanem - bajka!










DROMOLAND CASTEL


Już sam wjazd na teren zamku sprawia, że możemy się poczuć wyjątkowo. Przy bramie wita nas  przemiły pan ubrany w tradycyjny strój z czasów świetności zamku. Znajduje się on na ogromnym terenie zaadaptowanym na pole golfowe. Główna atrakcja okolicy, czyli zamek - dziś jest pięcio gwiazdkowym hotelem. Można też przespacerować się doskonale zadbanym parkiem. Jeśli chcielibyście zjeść obiad w restauracji członków działającego tutaj klubu golfowego- pamiętajcie o jednym- w jeansach Was nie wpuszczą. My z tej prozaicznej przyczyny musieliśmy odpuścić sobie posiłek w tej uroczej okolicy. 






BUNRATTY CASTEL


Kolejny zamek przy którym zatrzymujemy się w drodze do Limerick. Przed Bunratty Castel można poczuć się jak na rodzinnym festynie. Kilka restauracji, mnóstwo ludzi, parking pęka w szwach, jest tu kilka sklepów- całokształt sprawia, że traci się świadomość, że znajdujemy się przy budowli której historia sięga XV w. Nie wiem czy popularność tego miejsca wynika z lokalizacji- znajduje się bardzo blisko lotniska w Shannon, jak i miasteczka Limerick, czy może dobrej reklamy, czy też zamek ten jest naprawdę wyjątkowy? Z pewnością byłoby dane nam to w pełni ocenić gdybyśmy dotarli tutaj nieco wcześniej, no ale co zrobić, do kas biletowych dotarliśmy na 30 minut przed zamknięciem, dlatego uznaliśmy że odpuszczamy. Nie lubimy zwiedzać z oddechem obsługi obiektu na plecach, zwłaszcza, jeśli jest co zwiedzać. W tym przypadku oferta turystyczna obejmuje zarówno zwiedzanie zamku, jak i skansenu zlokalizowanego bezpośrednio przed nim. Jest co oglądać, zwłaszcza jeśli podróżuje się z dziećmi.




LIMERICK
No i ostatni punkt na naszej weekendowej mapie Irlandii- urokliwe (choć nie tak jak Gallway), trzecie co do wielkości miasto w kraju. Dlaczego Limerick? Jest oddalone zaledwie 25 kilometrów od lotniska w Shannon, dlatego jest doskonałą bazą noclegową jeśli czeka Was poranny lot. Poza tym w internetach piszą, że ma do zaoferowania o wiele więcej niż samo Shannon, a szkoda byłoby spędzać ostatni wieczór w hotelu skoro można udać się do jednego z lokalnych PUBów i poczuć wyjątkową, luźną atmosferę, wieczornego życia Irlandii, delektując się przy tym wybornym piwem i pysznym jedzeniem. A i można podsłuchać rozmowy lokalsów- wiem, wiem, że to niezbyt eleganckie- ale ten akcent.... nie dało się inaczej ! A po jedzeniu w ramach spalenia kalorii- rundka po mieście. Wśród zabytków największe wrażenie robi Zamek Króla Jana. Naszą uwagę przykuła dodatkowa atrakcja zorganizowana z okazji zbliżającego się Halloween. Na zamku zorganizowano coś na wzór "zamku strachu" który możemy spotkać w każdym "Wesołym miasteczku" z tą różnicą, że w tym przypadku straszyło w prawdziwym XII wiecznym zamku! Oj nasłuchaliśmy się pisków i wrzasków rozentuzjazmowanej, żądnej wrażeń młodzieży ...





Jedno z pierwszych zaskoczeń w Irlandii- co chodzi z tymi palmami? Są zauważalne w pawie każdym przydomowym ogródku. Doczytałam, że to specjalna, mrozoodporna odmiana. Czyżby z tęsknoty za letnim klimatem? Taka namiastka tropików w dominującej deszczowej, szarej aurze... Może w Polsce też powinniśmy tego spróbować? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz