piątek, 31 maja 2019

Grand Canyon- lot helikopterem / Hover Dam /Route 66 - Road Trip dzień 2


Najkrótsza trasa, którą pokazują mapy Google- z Las Vegas do miasteczka Tusayan, skąd punkt 16 miał startować nasz helikopter  trwa niewiele ponad 4 godziny. No, ale że po drodze chcieliśmy zahaczyć jeszcze o słynną zaporę Hoovera i przejechać się kultową Route 66, konieczna była pobudka skoro świt. Tak, by przed 7 wyjeżdżać już z arterii Las Vegas. 

Zapora Hoovera
Ogromna betonowa zapora wodna o długości 380 m i wysokości ponad 220 m znajdująca się na granicy stanów Nevada i Arizona - dzięki gabarytom i lokalizacji robi ogromne wrażenie. Początkowo nie byłam do niej entuzjastycznie nastawiona, no ale że znajduje się na trasie, szkoda byłoby ten punkt pominąć.
Żeby wjechać na most z którego można z bliska obejrzeć zaporę musimy przejechać przez stanowisko kontrolne. Konieczne jest opuszczenie wszystkich szyb w aucie, odpowiedź na pytanie czy posiadamy broń i można jechać dalej. Po chwili mijamy parking, który z uwagi na bardzo wczesną porę  jest nieczynny (jego koszt to 10 USD). Nie mając wyjścia, jedziemy dalej by zostawić auto na przydrożnej zatoczce i podziwiać ten cud techniki i myśli inżynieryjnej. Następnie podjeżdżamy kawałek wyżej na taras widokowy skąd widać go jeszcze lepiej.

Jeśli jesteście mocno zainteresowani historią zapory, możliwe jest także zwiedzanie jej wnętrz , oczywiście tylko z przewodnikiem. Więcej informacji zarówno o wycieczkach jak i samej budowli, znajdziecie TU

Nierozłącznym elementem Hoover Dam jest sztuczne jezioro Meadow (mieszczące 35 mld metrów sześciennych wody !), które stało się popularnym wśród mieszkańców miejscem rekreacyjnym. Oglądaliśmy je z jednego z punktów widokowych przy samym wyjeździe z zapory w kierunku Wielkiego Kaniony Kolorado. Dobra rada dla Was: jadąc z Vegas nie pędźcie na złamanie karku, bo po drodze znajduje się rewelacyjny zjazd na punkt widokowy z którego rozpościera się widok zarówno na całe jezioro jak i na zaporę- i to z góry :) 
Nas gonił czas więc postanowiliśmy już nie zawracać, widokiem delektowaliśmy się zza szyb auta, ale Wy bądźcie bardziej uważni ! 












Route 66 
Przejazd choćby kawałkiem kultowej Route 66 był nieodzownym elementem naszego wyjazdu. Wam też polecam zjechać ze współczesnej autostrady (zrobiliśmy to w miasteczku Kingman), której powstanie na przestrzeni lat znacznie osłabiło znaczenie sześćdziesiątki szóstki. Doprowadziło nawet do tego, że w 1985 roku zniknęła ona z oficjalnej listy amerykańskich autostrad. Jednak bezapelacyjnie w dalszym ciągu jest ona jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli USA i  przypuszczam, że wśród turystów zainteresowanie "najcudowniejszą drogą świata" nie osłabnie nigdy. Od 1936 roku łączy Los Angeles z Chicago, jej łączna długość to prawie 4000 km, ciągnie się przez osiem stanów, góry, pustynie, miasteczka w których można poczuć klimat czasów świetności  66. Przejazd choćby kawałkiem tej trasy ma w sobie coś magicznego, a poczucie to potęgują mijane pustkowia oraz znajdujące się gdzieniegdzie opuszczone budynki. Po drodze spotykamy też kilka turystycznych punktów (zatrzymaliśmy się w Hackberry General Store- uznany za jeden z ciekawszych miejsc na tej trasie), przyciągających wszelkimi możliwymi gadżetami, autami, szyldami, muzyką, sklepikami i wszystkim tym co kojarzyć mogłoby się ze słynną Route 66.
Gdy dopadnie Was głód, polecamy też zatrzymać się w jednym z barów oddających atmosferę amerykańskiej prowincji. My jedliśmy lunch w Roadkill Cafe w miasteczku Seligman, w którym pożegnaliśmy się z 66 by wskoczyć na drogę numer 40 i pędzić na główną atrakcję tego dnia- lot helikopterem nad Wielkim Kanionem Kolorado. 













Grand Canyon 
O 14 wjeżdżamy do miasteczka Tusayan, stanowiącego bazę noclegową dla chcących spędzić więcej niż kilka godzin w najpopularniejszych miejscach Wielkiego Kanionu Kolorado. W punkcie informacji turystycznej kupujemy America The Bautiful Pass- kartę uprawniającą do wstępu na teren niemal wszystkich Parków Narodowych USA. Kosztuje 80 USD, jest ważna przez rok, i obejmuje 4 osoby znajdujące się w jednym aucie chcącym wjechać do danego Parku Narodowego. Są na niej miejsca na 2 nazwiska. My uzupełniliśmy tylko jedno, a po powrocie sprzedaliśmy ją osobie wybierającej się wkrótce na podobną wycieczkę. 

W oczekiwaniu na lot, w kinie Imax obejrzeliśmy film o historii Wielkiego Kanionu Kolorado 
(20 USD/ parę, z kuponem zniżkowym z otrzymanym w punkcie informacji turystycznej). Pewnie normalnie nawet przez głowę by nam nie przemknęła taka atrakcja, no ale nie mieliśmy zbytnio nic w zanadrzu. Do lotu zostało nam 1,5 godziny, a to zbyt mało by pędzić nad sam Grand Canyon (mieliśmy taki plan, ale Pani z informacji turystycznej stanowczo nam to odradziła).  Po burgerach wciągniętych na 66 Road nie zdążyliśmy jeszcze zgłodnieć, więc wizyta w knajpie też nie mogła nam posłużyć jako " zabijacz" czasu, dlatego zdecydowaliśmy się na Imaxa :) Bogatsi o nową wiedzę i kilka niesamowitych ujęć, które utkwiły nam w głowie, pełni emocji ruszyliśmy do centrum lotów helikopterem Papillon, do którego trzeba stawić się 30 minut przed planowanym lotem. Bilety bookowaliśmy przez internet na papillon.com i zapłaciliśmy 250 USD za osobę. Poza pilotem na pokład Eco Star wchodzi 6 pasażerów- 2 z przodu i 4 na tylne siedzenia. Nam zależało na miejscach przednich, gwarantującym bezapelacyjnie najlepsze widoki. Niestety w momencie internetowego zakupu nie było gwarancji, które miejsca zostaną nam przydzielone. Ale jeśli chcecie siedzieć z przodu, kliknijcie w taką opcję przy dokonywaniu rezerwacji. My tak zrobiliśmy, choć ku naszemu zdziwieniu było to możliwe tylko dla jednej osoby (przy 2 osobowej rezerwacji). No ale uznaliśmy, że lepsze to niż nic i fajnie jeśli choć jedno z nas otrzyma najlepszą miejscówkę. Gdy zgłosiliśmy się do Centrum Papillon zostaliśmy zważeni, pouczeni, że na pokład możemy wnieść tylko okulary i sprzęt fotograficzny (żadne torby nie wchodzą w grę) i poinformowani, że  oba miejsca na froncie są... nasze ! Co niezmiernie nas ucieszyło :) Taka opcja jest dodatkowo płatna i kosztuje 50USD/ osobę. 

Jak wspominamy lot? 
Opinie są podzielone. 
Przyznam szczerze, że troszkę się go obawiałam (ale ze mnie straszna "boi dupa"). Jak się okazało zupełnie niepotrzebnie. Lot był świetny i gwarantował niezapomniane spojrzenie na Wielki Kanion. Nadlatywaliśmy od strony lasu i w pewnym momencie pilot włączył soundtrack z Gwiezdnych Wojen, a my zobaczyliśmy KANION i... napłynęły mi do oczu łzy. Ten widok był tak niewiarygodny, że nie mogłam się nim nacieszyć. A 40 minut lotu uciekło jak szalone. 

Kuba się nie bał, za to zaraz po starcie zrobiło mu się niedobrze i cały lot martwił się tylko czy nie odda treści żołądkowej na przednią szybę. 

Tak czy owak jeśli czas i budżet Wam na to pozwala- nie zastanawiajcie się tylko lećcie! Wielki Kanion robi wrażenie nawet kiedy stoimy przy jego krawędzi. Ale to co zobaczyć można z lotu ptaka to już całkowita petarda. I jestem przekonana, że emocje z tym związane będą jeszcze długo w naszej pamięci.





Następnym punktem programu była wizyta w South Rim- najbardziej znanej części Kanionu. 
Wstęp kosztuje 35 USD, no chyba, że kupiliście Anuall Pass o którym wspominałam wcześniej, wtedy nie ponosicie już żadnych dodatkowych kosztów. 
Park czynny jest całą dobę, natomiast punkt informacji turystycznej zamyka się o godzinie 17. 
Nie można poruszać się tu własnym autem (choć podobno w styczniu i lutym ta zasada nie obowiązuje), pozostają piesze wycieczki lub transport autobusowy. Po najbardziej aktualne informacje dotyczącymi Kanionu, a także trasy bezpłatnych autobusów kursujących po Parku wklikajcie się TU.




Dojechaliśmy na miejsce o 17:30 więc na zachwyt Kanionem nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Zastanawialiśmy się czy wybrać najkrótszą trasę autobusową, czy na spokojnie pospacerować wzdłuż krawędzi. Wybór padł na powolny, spokojny, spacer, cykanie fotek, i patrzenie w dal. Słońce schodziło coraz niżej, a światło padające na skały tworzyło cudowny spektakl, dzięki któremu   wygląd Kanionu zmieniał się z minuty na minutę. Niestety już o 19 zrobiło się szaro i gwałtownie spadła temperatura. Dla nas oznaczało to jedno... czas ruszać w dalszą drogę. Do pokonania mieliśmy jeszcze 250 km z czego pierwsze 50 km stanowił wyjazd z Parku Narodowego, czyli niosło za sobą zagrożenie w postaci wybiegających prosto na drogę jeleni. Dlatego jeżdżąc po Parkach Narodowych trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nam 2 razy zwierzyna wybiegła wprost pod koła, na szczęście jechaliśmy wolno i nic złego się nie stało. Ale w Visitor Center spotkaliśmy chłopaka, który dzień wcześniej doświadczył bliskiego spotkania z jeleniem, co skutkowało konkretnym poturbowaniem wypożyczonego auta, stresem i komplikacjami w planie dalszej podróży. Po takiej historii, dopóki nie opuściliśmy Parku wytężaliśmy wzrok, co było trudne z kilku powodów: od 5 byliśmy na nogach, więc powoli dopadało nas zmęczenie, robiło się ciemno, no i po lewej stronie mieliśmy rozpraszacz w postaci Wielkiego Kanionu, wzdłuż którego jechaliśmy. 
Po 3,5 godzinach jazdy dotarliśmy do miasteczka Kayenta, które było naszą bazą wypadową na kolejny dzień. W planach była Dolina Monumentów, ale o tym przeczytacie w kolejnym wpisie. 

Podsumowując naszą wizytę w Wielkim Kanionie nasuwa się jeden wniosek- zaplanowaliśmy tam zdecydowanie za mało czasu. Ale o tym wspominałam już w naszym pierwszym wpisie z cyklu 
" American Road Trip" (TU). Gdybyśmy mieli jechać jeszcze raz z pewnością zostalibyśmy przy nim na jedną noc, następnie udali się na wschód słońca, a później zrobili którąś z autobusowych tras.
No ale stało się jak się stało i teraz czujemy mały niedosyt. Ale kto mógł to wiedzieć wcześniej..? :)


























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz