poniedziałek, 19 lutego 2018

Manila - tłoczna stolica rajskiego kraju


W 1945 roku, w wyniku nalotów ze strony Japończyków, została niemal doszczętnie zrównana z ziemią. Uznano ją nawet za drugie (zaraz po Warszawie), najbardziej zniszczone miasto na świecie. Dziś jest jedną z najgęściej zaludnionych i jedną z najszybciej rozwijających się metropolii w Azji Południowo-Wschodniej. Poznajcie stolicę Filipin- Manilę- miasto niesamowicie zatłoczone i pełne kontrastów, gdzie widok nowoczesnych wieżowców przeplata sie z rozpadającymi się domami z blachy, a klimatyzowane limuzyny mijają się z umęczonymi kierowcami tricykli ciągnącymi swoje obwoźne sklepiki lub wiozących małe stadko kogutów.

Pomimo tego, że Manila pod względem turystycznym nie oferuje zbyt wielu atrakcji. Czy chcecie czy nie chcecie i tak w niej wylądujecie. A to dlatego, że właśnie tam znajduje się główne, międzynarodowe, filipińskie lotnisko. I choćby przez to jeśli czas Wam na to pozwala, warto poświęcić jej choć trochę uwagi. 

Co udało nam się zwiedzić w Manili?

Rizal Park

Dziś-miejsce wypoczynku filipińczyków na które składa się 60 ha zieleni w środku zatłoczonej metropolii.  Dawniej odbywały się tutaj publiczne egzekucje działaczy niepodległościowych Filipin, dokonywane przez panujących wówczas Hiszpanów.
Spacerując alejkami parku spotkamy mnóstwo pomników bohaterów narodowych z czego największa, przedstawiające J. Rizala zlokalizowana jest przy samym wejściu na teren zielonego kompleksu. W każdą niedzielę o 17:30 odbywają się tu koncerty. W pozostałe dni natkniemy się na dziesiątki spacerujących Filipińczyków, bawiące się dzieci, a na tyłach parku- dziesiątki bezdomnych...

W tle pomnik J. Rizala, którego stracenie w 1896 r. zapoczątkowało największą rewolucję w dziejach Filipin. 

Filipińczycy kochają selfie.
Kalesa- tradycyjny konny zaprzęg. Przejażdżka nim jest jedną z atrakcji turystycznych. 











Intramuros

Najstarsza dzielnica miasta, zlokalizowana kilka minut spacerem od Parku Rizal przy rzece Pasig. Jej założycielami byli Hiszpanie, którzy po tym jak podbili Manilę osiedlili się właśnie za jej murami, które miały ich chronić przed atakami filipińskich buntowników oraz częstymi klęskami naturalnymi. Po dziś dzień, już na pierwszy dzień oka w architekturze Intramuros widać wyraźne wpływy Hiszpańskie. Spacerując uliczkami dzielnicy mijamy wiele urokliwych kamienic i kościołów.





Katedra Manilska
Załapaliśmy się nawet na ceremonię ślubu :)
Przyznajcie sami, że dekoracja ślubna zalatuje tandetą. Czy tylko my odnosimy takie wrażenie? 
Chętnych do przejażdżki tradycyjnym filipińskim zaprzęgiem nie brakuje. 



Placyk który nas zauroczył.
Bambusowe rowery, które można kupić w jednym z warsztatów rękodzielniczych na Intramuros.





Spacerując po Intramuros co chwilę spokój zostaje nam zakłócony przez wyjątkowo nachalnych "przewodników". Za drobną opłatą obwiozą chętnych po największych atrakcjach dzielnicy. 
Lody, lody dla ochłody ! 




Fort Santiago
Miejsce upamiętniające znajdujące się tu za panowania Hiszpanów centrum wojskowe, na którego terenie działało więzienie, słynące z tortur. Wstęp na teren Fortu jest płatny (75 peso/ os.).

Biorąc pod uwagę mroczną przeszłość tego miejsca- wygląda to może mało poważnie. Ale takie właśnie zdjęcie wita zwiedzających. 

Wejście do Fortu

Instalacja upamiętniająca męczeńską śmierć ofiar tortur. Na myśl od razu przychodzą podobne instalacje znajdujące się w Oświęcimiu. 
Pozostałości po dawnym więzieniu. 

Strażnicy przechadzający się po Intramuros mają niezwykle gustowne wdzianka. W stylu kolonialnym. 

Taki oto widok na Manilę rozpościera się z Fortu Santiago. 







A tak wygląda życie mieszkańców dzielnicy graniczącej z Intramuros- poza murami najstarszej, reprezentatywnej dzielnicy miasta.










Cmentarz Północny
Zwykle nie specjalnie jesteśmy zainteresowani cmentarzami. A na jedną z największych manilskich nekropolii trafiliśmy zupełnie przez przypadek. Z uwagi na to, że po przylocie, w hotelu zjawiliśmy się przed godziną 11, a "check in" możliwy był dopiero od godziny 14- musieliśmy znaleźć sobie zajęcie. Biorąc pod uwagę fakt, że po 16 godzinach lotu, a 24 h na nogach (z uwzględnieniem zmiany strefy czasowej i absolutnego upału), nie mieliśmy ochoty na dalekie wojaże. Postanowiliśmy zjeść coś w najbliższej okolicy i chwilę się przespacerować po dzielni. No i nóżka za nóżką dotarliśmy do głównej bramy tegoż cmentarza. Postanowiliśmy wejść i jak się okazało było to bardzo dobre posunięcie. Bo takiego cmentarza nie widzieliśmy nigdy wcześniej. 25 ha powierzchni i ponad 52 tysiące grobów, które różnią się nieco od tych do których jesteśmy przyzwyczajeni to nic. Największym zaskoczeniem był fakt, że w grobowcach swoje codzienne życie wiedzie ponad 2 tysiące osób ! Oczywiście, że gdzieś kiedyś w jednych z programów podróżniczych słyszeliśmy o takich praktykach, ale zobaczyć to na własne oczy to zupełnie inna bajka. Cmentarz wygląda jak nietypowe osiedle mieszkalne, gdzie mijamy groby, a tuż obok suszy się pranie. Na mogiłach stoją miski z wodą, pozostawione chwilowo przez gospodynię, która postanowiła zrobić sobie przerwę. Kawałek dalej dzieci grają w kosza, kopią piłkę, bawią się z psami, matki karmią swoje pociechy. Dookoła wiszą plakaty z życzeniami świątecznymi i noworocznymi wraz ze zdjęciami zmarłych. Nie brakuje również sklepików z podstawowymi artykułami spożywczymi... Wygląda na to, że żywi prowadzą swoje życie równolegle z nieżyjącymi już krewnymi. Interesujące? Smutne?  Przerażające? Nie nam to oceniać, ale takie są realia ubogich manilczyków, którzy nie mając co ze sobą zrobić zamieszkali na cmentarzu. A jak się okazuje nie jest to jedyny zamieszkały przez żywych cmentarz w tym mieście...



Spacerując wśród mieszkańców cmentarza jakoś nie miałam serca robić im zdjęć. Ale podczas przygotowywania tego wpisu, na jednym z blogów, trafiłam na ciekawą galerię: TU. Natknęłam się również na relację z innego manilskiego cmentarza- Navotas: TU.  



 Informacje praktyczne: 


Jeśli zdecydujecie się na nocleg w Manili pamiętajcie o tym, żeby wybrać taki, który zlokalizowany jest możliwie najbliżej lotniska, w dzielnicy Pasay. My nie koncentrowaliśmy się na tym fakcie, a podczas wyboru hoteli wykazaliśmy się wyjątkowym luzem i do pierwszego (ZEN Rooms w biznesowej dzielnicy Makati), oddalonego o 7 km, przez gigantyczne korki taksówka wiozła nas... ponad godzinę i zapłaciliśmy za nią 1200 peso (wskazanie taksometru), co jak się później okazało było kosmiczną stawką (podejrzewamy, że ceny taksówek podstawionych pod terminalami mają zupełnie inne stawki niż te jeżdżące po mieście- kilka razy wyższe). I pewnie dlatego co kilka minut kierowca przepraszał nas za korki- tak jakby to była jego wina. Następnego dnia tą samą trasę pokonaliśmy Uberem za ... 200 peso i o dziwo korków nie było.

Przed powrotem do Polski, gdy znów wylądowaliśmy w Manili (z Dumaguette, wyspa Negros) do kolejnego, wybranego przez nas hotelu, tym razem mieliśmy... 15 km- po dziś dzień zastanawiamy się dlaczego wybraliśmy właśnie ten, ale nie potrafimy znaleźć odpowiedzi :) Siedzieliśmy, klikaliśmy, oglądaliśmy fotki, ten nam się spodobał i najzwyczajniej w świecie zarezerwowaliśmy. I pomimo, że hotel (Novotel Manila Araneta Center) miał świetny standard i jedliśmy w nim najlepsze śniadanie ever (o tym więcej w jednym z kolejnych wpisów), to nigdy więcej byśmy go nie wybrali a to ze względu na odległość od lotniska.
Mając doświadczenie z transportem do pierwszego hotelu uznaliśmy, że jeśli znów wsiądziemy w taksówkę spod hali przylotów to nie dość, że będziemy jechali ze 3 godziny (jak nie lepiej) to zapłacimy za nią prawie tyle co za bilet lotniczy z Negros. Uznaliśmy, że... pojedziemy sobie komunikacją miejską. Nie wydawało się to niczym dziwnym, bo przecież w innych krajach, nie raz już tak robiliśmy i wszystko grało. Tyle, że takiego tłoku jak w Manili nie widzieliśmy nigdzie indziej. Nawet Bangkok się chowa.  I o ile z perspektywy czasu uważam, że było to ciekawe doświadczenie. O tyle lewitując w wagonie  kolejki podmiejskiej nie było nam do śmiechu i chcieliśmy uciekać jak najdalej, ale niestety nie było jak :).  Ale jeśli mielibyście ochotę poznać prawdziwe oblicze manilskiego transportu publicznego to do boju. Na prawo od hali przylotów znajduje się przystanek autobusowe. Za 20 peso za osobę dojechaliśmy na dużą stację przesiadkową Pasay. A następnie skierowaliśmy swe kroki na dworzec kolei podmiejskiej. Nie myślcie, że wiedzieliśmy w którym kierunku iść- absolutnie się do tego nie przygotowaliśmy, ale jak się okazało wszechobecni policjanci są niezwykle pomocni i to oni wskazali nam drogę. Kupiliśmy kolejny bilet za 20 peso za osobę i zadowoleni udaliśmy się w kierunku peronów. Naszym oczom ukazały się gigantyczne kolejki- jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet... Po chwili namysłu udaliśmy się trasą męską (gdybyśmy się rozdzielili, późniejsze znalezienie się graniczyłoby z cudem), boczkiem, boczkiem - nie stając w tej kolejce dotarliśmy do pociągu, gdzie policja pilnowała "załadunku" pasażerów. W wagonie panował niesamowity tłok, ale mogliśmy śmiało stać na dwóch nogach (co zmieniło się już na kolejnej stacji). Byliśmy przekonani, że skoro jest już tak tłoczno to na kolejnym przystanku nikt już nie wsiądzie, no ale jak się okazało grubo się myliliśmy. Nagle, nie zważając na nic do środka wcisnęło się z impetem kilka (kilkanaście?) kolejnych osób (nie wiem jakim cudem!). Z uwagi na to, że zostałam przez tłum pchnięta- wrzasnęłam na nich, żeby uważali- co spotkało się z wszechobecnym śmiechem...Brechtali ze mnie na całego... Widocznie było wyraźnie widać, że to nasza pierwsza przejażdżka tym pociągiem i nie zdajemy sobie sprawy, że takie zachowanie jest na porządku dziennym... Po chwili gdy sobie to uświadomiłam, sama zaczęłam się z tego śmiać. Ale zrozumiałam też jedną istotną rzecz. Skoro przed nami jeszcze jakieś 40 minut jazdy, o wyjściu na peron nie ma mowy bo jesteśmy ściśnięci jak śledzie. Nie mamy się za co trzymać, jak oddychać, a musimy jeszcze za wszelką cenę pilnować naszych bagaży (bo gdy je puścimy to zaginą w tym tłumie i zostaną zdeptane), a na każdej kolejnej stacji ktoś będzie w dalszym ciągu usiłował się dosiąść to trzeba obrać inną taktykę. I wiem, że może to nie było z mojej strony najmilsze, ale gdy tylko ktoś na mnie napierał, ja rozpychałam się jeszcze mocniej- no ale jeśli nie chcesz zostać zmiażdżony- nie masz wyjścia. Po długich 40 minutach, dojechaliśmy do stacji Araneta Center, która okazała się celem większości pasażerów koszmarnego pociągu i dzięki temu mogliśmy z niego wyjść, a raczej "wylać" się w tym tłumem. I tym oto sposobem- zmęczeni, spoceni, ale szczęśliwi, że to już koniec dotarliśmy do hotelu. Był to nasz pierwszy i ostatni kontakt z transportem publicznym w metropolii Manila :) Później wybieraliśmy jedynie taksówki, których ceny jak się okazało są niezwykle przystępne (jeśli jeździmy po mieście lub na lotnisko, a nie z niego). Dla przykładu koszt 1,5 godzinnej jazdy po mieście to koszt 200 peso, a za 15 km z hotelu na lotnisko ( o dziwo w tym kierunku korków brak) zapłaciliśmy tylko 300 peso. 


Jeepney- pierwsze spotkanie z tym wehikułem wywołał uśmiechy na naszych twarzach. Pozostawione przez amerykańskie wojska samochody zostały przerobione na coś takiego jak na załączonym obrazku, zaczęły służyć jako środek komunikacji zbiorowej i tak wtopiły się w filipińską kulturę, że stały się jednym z symboli tego kraju. Ilu właścicieli tyle pomysłów na udekorowanie ich. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz