wtorek, 28 lutego 2017

Czy to sen? Czy to…Jawa?


Eksplorację Indonezji rozpoczęliśmy na Jawie. Biorąc pod uwagę, że zanim na nią trafiliśmy spędziliśmy kilka dni w Singapurze- lądując na wyspie mieliśmy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie. I nie mowa tutaj o godzinnej różnicy wynikającej ze stref czasowych. Z kraju przyszłości po 3 godzinach lotu znaleźliśmy się w takiej Azji jaką kojarzymy z Tajlandii czy Sri Lanki, czyli diametralnie różniącej się od klimatu panującego w „Mieście Lwa”.

Wychodząc z lotniska stajemy twarzą w twarz z kilkudziesięcioma mężczyznami oferującymi usługę transportu. Są nachalni do tego stopnia, że nie sposób się od nich uwolnić. Oczywiście każdy twierdzi, że nie ma możliwości dojechania do miasta autobusem, no i, że nigdzie w pobliżu nie znajdziemy kantoru. My oczywiście wiedzieliśmy, że przystanek autobusowy musi być gdzieś w okolicy- w końcu czytaliśmy o tym w necie. Ale przyznam szczerze, że nie do końca odrobiliśmy zadanie domowe i nie spisaliśmy namiarów na tenże przystanek. A na niczyją pomoc liczyć nie mogliśmy, rozejrzeliśmy się w koło i po kilku minutach poszliśmy na łatwiznę dając namówić się na podwózkę niemal „przylepionemu” do nas młodemu indonezyjczykowi. Wsiadamy do auta i po przejechaniu dosłownie kilku metrów naszym oczom ukazał się zarówno kantor jak i przystanek…
W trakcie jazdy chłopak chciał namówić nas również na oprowadzenie po mieście, a gdy odmówiliśmy sypał różnymi innymi ofertami zwiedzania jak z rękawa. A wszystko to przy- jak to nazwał: „romantycznej muzyce, którą włączył specjalnie dla nas”:) Trzeba przyznać, że miał bajerę. 

Yogyakarta nazywana przez wszystkich skrótowo: Jogją, przywitała nas chaosem, szalonym ruchem ulicznym- przejście na drugą stronę ulicy stanowi nie lada wyzwanie. Ale i uśmiechniętymi oraz pomocnymi ludźmi. Turystów których spotkaliśmy na naszej drodze spacerując po Jogji, można policzyć na palcach jednej ręki. Wyjątkiem była główna ulica handlowa Malioboro. 

















Jogja jest idealną bazą do zwiedzenia dwóch najbardziej rozpoznawalnych świątyni na wyspie, przyciągających rzesze turystów, zarówno lokalnych jak i zagranicznych.  Mowa oczywiście o Prambanan i Borobudur. Pobyt na Jawie zaplanowaliśmy na 3,5 dnia, a chcieliśmy zobaczyć zarówno świątynie jak i wulkan Bromo. Dlatego nie zwlekaliśmy i już 2 godziny po przylocie byliśmy zwarci i gotowi by wyruszyć w kierunku Prambanan.

Zdecydowaliśmy się na podróż autobusem miejskim linii „Trans Jogja” i opcję tę polecamy z czystym sumieniem. Komunikacja miejsca działa dość dobrze i stanowi bardzo ekonomiczne rozwiązanie, gdyż koszt biletu oscyluje w okolicach 1 zł. Najprostszym rozwiązaniem jest odnalezienie najbliższego przystanku autobusowego. Są to zielone budki na podwyższeniach, w których kupujemy bilety, czekamy na autobus i otrzymujemy wskazówki odnośnie ewentualnych przesiadek. W każdym autobusie jedzie osoba obsługująca kursy do której obowiązków należy liczenie wysiadających i wsiadających pasażerów, przydzielanie im miejsc na „pokładzie”, wykrzykiwanie informacji z całą trasą jazdy autobusu i generalne utrzymywanie porządku. Plus jest taki, że nie musicie się martwić gdzie macie wysiąść- gdy nadejdzie czas zostaniecie o tym fakcie poinformowani.

Mapka z trasami autobusów Trans Jogja
Przystanki komunikacji miejskiej
Kupujecie bilet i w środku oczekujecie na autobus. 


Kondycja siedzeń zdradza, że autobusy służą już od wielu, wielu, lat.

Do Prambananan dojeżdża autobus nr 1A. Bilet wstępu dla osoby dorosłej kosztuje 234k (ok. 70 zł), studenci płacą o połowę taniej. Kasy biletowe czynne są od 6:00- 17:15. Mieliśmy szczęście i udało nam się dotrzeć na miejsce nie całą godziną przed zamknięciem.
Borobudur wypadł w naszych oczach o wiele lepiej, dlatego uważam, że można było sobie śmiało to miejsce odpuścić.












Kolejny dzień stał pod znakiem Borobudur właśnie. Logistycznie wyglądało to tak: autobusem 2B dojechaliśmy na dworzec Jombor (duża stacja przesiadkowa). Tam przekierowano nas do autobusu dalekobieżnego, który w przeciągu godziny dowiózł nas na dworzec zlokalizowany w okolicy świątyni (za 20 k/ osobę, ok. 6 zł), skąd można trafić do celu na pieszo lub rikszą. My, z uwagi na lejący deszcz zdecydowaliśmy się na rikszę. Była to nasza pierwsza przejażdżka tym cudem techniki i przyznam szczerze, że sprzęt słabo dostosowany był do naszych gabarytów. Ale ścisnęliśmy się jakoś i daliśmy radę przejechać ten krótki dystans. Cena biletu wstępu na teren świątyni jest analogiczna jak w przypadku poprzedniczki.















A teraz kilka słów na temat naszego szczęścia: od rana świeciło słońce, na niebie nie widać było najmniejszej chmurki i lał się z niego żar. Było pięknie. Do momentu, aż nie trzeba było wysiąść z autobusu…Wtedy to nie wiadomo skąd przywiało kłębiaste chmury, którymi w przeciągu kilku minut zaciągnięte zostało całe niebo i zaczęła się intensywna ulewa. Tak…liczyliśmy na to, że przejdzie. Jednak stanie 30 min pod daszkiem zaraz przy kasach biletowych uświadomiło nam, że raczej marne na to szanse. Dlatego wskoczyliśmy w peleryny przeciwdeszczowe i zwiedzaliśmy sobie w deszczu. A co! 
Jak się domyślacie- obeszliśmy wszystko i przestało padać…


Informacje praktyczne:
- Dotarcie do świątyń na własną rękę jest tanie. Dla porównania, napiszę, że taksówkarz zaoferował nam transport do obu świątyń + podwiezienie w okolicę wulkanu Merapi (bez możliwości wejścia na wulkan (czas wolny na miejscu 1 h) w cenie 650 k (ok 200 zł).
Nasze rozwiązanie, choć bardziej czasochłonne, aczkolwiek ciekawe- gdyż umożliwiło nam lepsze poczucie klimatu miasta kosztowało nas łącznie około: 40 zł.

- Dojazd taksówką z hotelu na dworzec kolejowy Gubeng zapłaciliśmy 23 k (ok.7 zł). Co pokazało nam jasno i wyraźnie różnice w cenach między przejazdami taksówką z licznikiem i bez licznika. Bierzcie te z licznikiem! A no i warto mieć przy sobie drobne, bo oczywiście taksówkarze zazwyczaj "nie mają jak wydać"

- Kursy w kantorach są bardzo ruchome i jak wszędzie trzeba negocjować swoje. 

- Nie zdziwcie się, gdy:
a) będziecie proszeni o pozowanie do zdjęć z lokalsami. Biały człowiek stanowi tutaj swego rodzaju atrakcję.
b) spotkacie na swojej drodze osoby które "kilka tygodni temu były w Polsce, ale nie miały czasu zwiedzać bo były w interesach". Za pierwszym razem uwierzyliśmy, za drugim, trzecim i kolejnym...nie ;)

Gdzie spaliśmy?
Puri Artha Hotel, Yogyakarta



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz