Pierwotnie, planując wyjazd braliśmy pod uwagę Jawę i Bali.
Jednak my jak to my żądni wrażeń w pewnym momencie uznaliśmy, że jak to się
kolokwialnie mówi „czuć malizną”. No i zaczęły się rozkminki, o jaką
indonezyjską wyspę jeszcze by tu zahaczyć.
Musiało być stosunkowo niedaleko,
żeby transport nie zajmował dużo czasu i nie rujnował portfela. Dodatkowym
kryterium była możliwość łatwego przetransportowania się na Bali. Zdaję sobie
sprawę, że większość osób po Jawie wybiera się właśnie tą wyspę. Jednak my zostawiliśmy
je na sam koniec, w uwagi na to, że właśnie z Bali najlepiej było nam się
dostać do Singapuru skąd mieliśmy lot powrotny do domu.
Wybór nawet wśród najbliżej zlokalizowanych wysepek jest
całkiem spory: Gili Meno, Gili Air czy Gili Trawangan, Nusa Lembongan, Nusa
Ceningan, Nusa Penida, Lombok. Ale kusiły też nieco dalsze destynacje: Komodo,
Sumba, Flores, Celebes, Sumatra czy którakolwiek inna spośród kilkunastu
tysięcy. Wybór do łatwych nie należał. Ostatecznie padło na Lombok
na którym spędziliśmy cztery dni.
Na wyspę dostaliśmy się samolotem Linii Lion Air. Lotnisko w
Surabaya jest małe i poza tablicą odlotów nie wyróżnia się niczym. Co na niej
takiego wyjątkowego? A no to, że dosłownie wszystkie wyświetlone połączenia były albo opóźnione, albo…odwołane. Byliśmy już bardzo mocno
zmęczeni dwoma poprzednimi dobami, dlatego na jej widok poczuliśmy się z lekka
zrezygnowani. W swoim życiu byliśmy już na wielu lotniskach, przerobiliśmy
też kilka lotów wewnętrznych azjatyckimi liniami, a z taką sytuacją spotkaliśmy
się po raz pierwszy. Nasz lot ostatecznie opóźniony
był o 2 godziny, a w hali odlotów panował kompletny rozgardiasz. Razem z nami
przebywały w niej osoby oczekujące na trzy inne loty, wszelkie informacje
podawane były wyłącznie w języku indonezyjskim. A było ich sporo i co
kilkanaście minut wywoływały jakieś poruszenie wśród wszystkich lokalsów. Natomiast my
jak dzieci we mgle musieliśmy podchodzić do obsługi i dopytywać się o co kaman.
W pewnym momencie wszyscy wstali i zaczęli kierować się w stronę płyty
lotniska. To nic, że razem szli pasażerowie różnych lotów, a po drodze trzeba
się było dopytywać do którego samolotu powinniśmy wsiąść… Chciałoby się
powiedzieć „Meksyk”, ale nie to właśnie Indonezja. Umiejętności
organizacyjne Indonezyjczyków pozostawiają wiele do życzenia.
Koniec, końców szczęśliwie wylądowaliśmy i znów trzeba było
wyjść z lotniska. Podeszliśmy do drzwi, zrobiliśmy małe rozeznanie sytuacji
zastanej i zawróciliśmy. Było już po północy, a my od blisko 1,5 doby na nogach
(w międzyczasie ucięliśmy sobie 2 godzinną drzemkę w hotelu i kilka mniejszych
w aucie wiozącym nas na Bromo). Byliśmy wykończeni i nie mieliśmy sił, ani tym
bardziej nastroju na dyskusje i negocjacje z tłumem rozwrzeszczanych
taksówkarzy. Podeszliśmy do agencji turystycznej w której bez zbędnego gadania
zamówiliśmy taksówkę, zapłaciliśmy (150k, czyli około 45 zł, za 15 km jazdy) i
otrzymaliśmy kwit potwierdzeniem. Ten kwit był magiczny bo wychodząc z nim z
lotniska nikt się na nas nie rzucał.
Mogliśmy spokojnie wsiąść do taksówki i już po 20 minutach byliśmy w hotelu.
Wiem, że to trochę nie w naszym stylu, ale kolejny dzień
stał pod znakiem nic nierobienia. Kubie udało się mnie do tego namówić- z
resztą jak się później okazało nie był to ostatni raz gdy uległam.
Spacerowaliśmy po miasteczku w którym się zatrzymaliśmy
(Kuta), pluskaliśmy się w basenie, czytaliśmy książki, jedliśmy smakowitości i absolutnie
nic poza tym.
Teraz kilka słów odnośnie samej Kuty. Najprościej mówiąc- kurort
turystyczny, a zarazem mekka surferów. Co prawda mieszkańcy jeszcze nie dorobili się
porządnej drogi ani chodników, za to umiejętność zdzierania pieniędzy z
turystów opanowali do perfekcji. Spacerując główną uliczką mijamy wiele
sklepików z „pamiątkami”. Ale nie myślcie sobie, że kupicie tutaj magnesy,
breloki czy inne pierdółki bardzo popularne w innych turystycznych miejscach. Zaopatrzenie nie jest zbyt duże: okulary (królowały te z napisem „Ray
Bali”- OMG!!!), plecione bransoletki i kilka fasonów damskich ubrań, identycznych
na każdym stoisku. Gdzieniegdzie można było też spotkać czapeczki z daszkiem i
słomkowe kapelusze, ale to by było na tyle. Jest za to mnóstwo szkółek
surferskich, gdzie można też wypożyczyć deskę oraz agencji oferujących
transport na inne wyspy- nie przejdziecie spokojnie 10 kroków bez zaczepki z
propozycją podwózki. Dość sporo tu też knajp. A wszystko to wetknięte pomiędzy
domki (które w większości wyglądają jakby miały się za chwilę zawalić) i pasące
się krowy. Pełen folklor.
Miasteczko ma także dostęp do plaży, która mówiąc szczerze
na tle pozostałych plaż na wyspie wypada blado. Wchodząc na "miejską plażę" zostaliśmy
przywitani przez panie sprzedające sarongi (tradycyjne, indonezyjskie chusty)
oraz podbiegające kilkuletnie dzieci wciskające turystom sznurkowe bransoletki- jak się
później okazało buszowały nie tylko na plaży, ale i w każdej knajpie w
miasteczku. Nie da się ukryć, że były męczące, ale zdumiewający był
fakt, że pomimo bardzo młodego wieku te małe gagatki biegle władały angielskim
i znały dosłownie każdą stolicę na świecie!
Kolejny dzień stał pod znakiem wycieczki na wodospady, Sado
Villige i Sukarara Villige.
Wynajem auta na Lomboku nie jest zbyt popularny, a pomysł
jazdy skuterem przez 100 km po lombokijskich drogach nie przeszedł- za co nasze
pośladki z pewnością były nam wdzięczne. Dlatego zdecydowaliśmy się na
wynajęcie auta z kierowcą. Według wstępnej
umowy w cenie pakietu miały być zawarte bilety wstępu do tych każdego z tych miejsc
(podobno takowe były wymagane). Jak się później okazało- na miejscu każdy i tak
chciał od nas pieniądze… No ale tak to już w Indonezji jest.
Przed wejściem do lasu w którym znajdują się wodospady
musimy przejść przez kasę biletową. Dostajemy przewodnika, który de facto nie
był nam do niczego potrzebny i udajemy się razem w kierunku wodospadów. Pierwszy do
którego dochodzimy po 5 minutach to Benan Stokel- szczerze nic specjalnego-
potrójny wodospad z brunatną wodą (efekt pory deszczowej). Zrobiliśmy kilka
zdjęć po czym nasz przewodnik poinformował, że skoro zobaczyliśmy już
obydwa wodospady za których możliwość zobaczenia zapłaciliśmy-wracamy. Jeden
jasne widzieliśmy, Benan Stokel, ale gdzie ten drugi? Drugim według niego był
mały spad wody pod mostkiem, kilka metrów przed właściwą Benan Stokel. I, że co prawda są
tutaj także inne wodospady, ale my zapłaciliśmy tylko do tego momentu i czas kończyć tę wyprawę- koniec
świata! Nie wiedzieliśmy za bardzo co mamy o tym sądzić, no ale nie po to tutaj
przyjechaliśmy, żeby zadowolić się jednym wodospadem. Machnęliśmy ręką i
zgodziliśmy się dopłacić. I tak po około 20 minutach spaceru wśród gęstej
tropikalnej roślinności, dotarliśmy do przepięknego Beban Kelambu. Ten widok w
pełni nas usatysfakcjonował.
Jako, że była sobota przy wodospadzie spotkaliśmy dziesiątki
piknikujących Indonezyjczyków, a po drodze mijały nas całe rodziny i grupki
dzieci i nastolatków udających się na weekendowy relaks. Nie dało się ukryć, że
byliśmy dla nich nie lada atrakcją. Mijająca nas grupa przedszkolaków, aż
przystanęła z wrażenia. Co z pewnością na długo zapadnie w mojej pamięci-
wyobraźcie sobie grupkę kilkunastu maluchów, która na Wasz widok staje jak wryta, z oczami jak 5 zł i otwartymi buziami z których wydowbywały się dźwięki w stylu
„ooo”, „wow”…
Kawałek dalej przechodziliśmy obok kilku dziewczynek w wieku
gimnazjalnym. Jedna nieśmiało wyciągnęła w moim kierunku rękę, a gdy uścisnęłam
jej dłoń, rozległ się piskliwy śmiech i wszystkie małolaty zaczęły radośnie
podskakiwać. Śmiechowo ;)
Pożegnanie z naszym przewodnikiem wymusiło rozliczenie się
za możliwość zobaczenia Benan Stokel… Wysokość opłaty była ciężka do ustalenia.
Chłopak pokazywał nam jakąś tabelkę w której była rozpiska ile kosztuje dojście
do poszczególnych wodospadów. I nie mogliśmy dojść do porozumienia za co w
końcu mamy według niego zapłacić. Ostatecznie skasował nas 80k (ok 24 zł) i
byliśmy wolni.
Benan Stokel- brunatna woda jest charakterystyczna dla pory deszczowej |
Benan Kelambu |
Kolejnym przystankiem była Sukarara Village. Kierowca
wysadził nas przed jakimś budynkiem, gdzie siedziały pracujące tkaczki. Przewodnik
z wioski opowiedział nam kilka faktów odnośnie techniki tworzenia materiałów,
pozwolił zrobić kilka zdjęć, zapytał czy nie chcielibyśmy spróbować swych sił
jako tkacze, po czym zaprowadził nas do sklepu
z tkaninami. Kilkukrotnie zachęceni zostaliśmy do kupienia „czegokolwiek,
choćby czegoś małego”. Nie byliśmy jednak zainteresowani, grzecznie się
pożegnaliśmy i wyruszyliśmy w kierunku wioski Sade.
Sade Villige to jedna osad rdzennych mieszkańców wyspy- Sasaków.
Od jednego mieszkańców, będącego naszym przewodnikiem po wiosce dowiedzieliśmy
się bardzo wielu ciekawych rzeczy. Sasakowie mają swój odrębny język, żyją i
wiążą się w pary tylko w obrębie swojej wioski i tworzą jedną wielką rodzinę. Gdy
młodzieńcowi podoba się jakaś dziewczyna, musi ją porwać. Jednak kultura wymaga
wcześniejszego zapytania wybranki serca, czy na takie rozwiązanie się zgadza.
Jeśli tak, młodzi po miesiącu od ucieczki wracają do domów i w przypadku, gdy rodzina nie ma
nic przeciwko, zostają małżeństwem.
Ludność żyje w skromnych domach, krytych strzechą, które
stanowią symbol wyspy. Przeciętne domostwo służy jedynie do spania i
przygotowywania posiłków. Czas spędza się poza domem, podobnie jest z
załatwianiem potrzeb fizjologicznych. Mieszkania są dwupiętrowe, a domownicy
śpią na karimatach lub bambusowych matach rozłożonych na podłodze. Parter
stanowi sypialnię głowy rodziny, natomiast kobiety i dzieci śpią na piętrze. Jest
to bezpieczniejsze rozwiązanie, gdyż znajdują się one z dala od potencjalnego
niebezpieczeństwa, np. ataku dzikich zwierząt. Sasakowie są wyznawcami religii „weku
telu”, stanowiącej miks islamu, hinduizmu i wierzeń animistycznych.
W odróżnieniu od muzułmanów, modlą się w domach a nie meczetach oraz robią to z częstotliwością, którą podpowiada im sumienie , nie zaś 5 razy w ciągu doby.
W odróżnieniu od muzułmanów, modlą się w domach a nie meczetach oraz robią to z częstotliwością, którą podpowiada im sumienie , nie zaś 5 razy w ciągu doby.
Elektryczność w wiosce podłączona jest dopiero od 5 lat, a zajęła
się tym firma Philips (czytałam, że wioski sponsorowane są przez rząd Nowej
Zelandii). Wcześniej Sasakowie używali lamp skonstruowanych z muszli, oleju
kokosowego i kawałka bawełny. Dziś takie oświetlenie wykorzystywane jest tylko
i wyłącznie podczas uroczystych obrzędów religijnych odbywających się raz na
miesiąc.
Spacerując między budynkami obserwujemy kobiety sprzedające
rękodzieło i bujające się w hamakach dzieci- sielankowy klimat.
Na koniec, jako ciekawostkę dodam, że do domów można wejść i
z bliska zobaczyć jak się tutaj żyje. A przewodnik opisując nam poszczególne
elementy wspomniał o zaprawie z: cytuję „kupy krówki”- bardzo się cieszył, że
zna te dwa słowa w naszym ojczystym języku ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz