piątek, 6 lipca 2018

Hotele na Filipinach


Generalnie w naszych postach z podróży nie specjalnie koncentrujemy się na hotelach. Jednak już kilka razy miałam sytuację w której pytana o polecenie noclegu w odwiedzonych miastach, aby udzielić odpowiedzi, musiałam przewertować internet. No niestety po trzydziestce pamięć płata figle :) I dopóki regularnie zamieszczałam recenzje na portalu Tripadvisor, odnalezienie nazw, adresów, a przez to- pobudzenie wspomnień było stosunkowo łatwe. Jednak z czasem najzwyczajniej w świece zaczęło brakować na to czasu. Dlatego postanowiłam zmobilizować się i zapisać jak najwięcej szczegółów w postach okołowyjazdowych, żeby mieć szybki i łatwy dostęp do naszej prywatnej "hotelowe bazy".

Na pierwszy ogień idą Filipiny. Jak to przy okazji azjatyckiego tripa, w przeciągu dwóch tygodni nocowaliśmy w pięciu różnych miejscach, o których kilka słów poniżej. Nie będę koncentrowała się na chronologii, a na subiektywnej ocenie od najlepszego do najgorszego odwiedzonego miejsca.



Salamangka Beach and Dive Resort - Siquijor

Ogólne wrażenia: 
Nasz absolutny hit, nie tylko jeśli chodzi o Filipiny, ale całokształt naszych podróży. To miejsce kompletnie nas zauroczyło- klimatem, wyglądem, standardem, jedzeniem, położeniem- wszystkim ! 
Resort oferuje pokoje w domkach o różnym standardzie, począwszy od wielkich loftów z widokiem na ocean, przez domki z oknami wychodzącymi na zatokę oraz te z wyjściem na ogród. 
Salamangka zlokalizowana jest na uboczu, w spokojnej, cichej okolicy. A do San Juan, skuterem dostaniemy się w około 20 minut. Jest to świetna baza wypadowa na zwiedzanie wodospadów oraz plaż o których pisałam w poprzednim poście : ---> TU. Hotel dysponuje basenem ale też bezpośrednim dostępem do plaży. Dla chętnych dostępna jest siłownia, SPA, oraz baza nurkowa z instruktorem.










Restauracja:
Zwykle poza śniadaniami, nie korzystamy z restauracji hotelowych. Jednak w tym wypadku było zupełnie inaczej. Ichniejsi kucharze są takimi mistrzami, że  stołowaliśmy się u nich codziennie.  Panowie znają się na rzeczy i czuć to od pierwszego kęsa. Menu może nie jest zbyt bogate, jednak codziennie pojawia się nowe danie dnia (zarówno w menu obiadowym jak i śniadaniowym), także na monotonię w kuchni nie można narzekać. Dlatego nawet jeśli nie chcecie tu nocować, wpadnijcie chociaż na dobry obiad- naprawdę warto.  Smaki są wyważone, dania przygotowywane są ze świeżych, doskonałych składników, a porcje konkretne. 

Więcej o filipińskim jedzeniu przeczytacie: ---> TU









Jak dojechać: 
Jak już pisałam w poprzednim wpisie, na Siquijor przypłynęliśmy promem z wyspy Bohol. W porcie na przybyłych czeka mnóstwo kierowców, także na brak możliwości dostania się do hotelu nie można narzekać. My zgadaliśmy się z kilkoma przypadkowo spotkanymi osobami, zrzuciliśmy się na transport, gdyż taka opcja jest najwygodniejsza i najtańsza. Dojazd do hotelu zajął nam około 40 minut. Dojazd do hotelu wyniósł nas 200 p./ osobę, a to z uwagi na to, że nasz hotel był nieco oddalony od głównej bazy turystycznej. Naszych towarzyszy, podwózka do San Juan wyniosła po 100 p/ osobę.
W drugą stronę jechaliśmy już prywatną taksówką z hotelu i zapłaciliśmy 2 x więcej.





Więcej informacji: 
- oficjalna strona : ----> TU
- Tripadvisor: ----> TU
- Booking.com: ----> TU





Sea Dream Resort- Negros


Ogólne wrażenia: 
Standard porównywalny do poprzednika z wyspy Siquijor, aczkolwiek nie skradł naszego serca. Niby wszystko było w porządku, ale atmosfera już nie taka swojska jak w Salamangka. Największym plusem była lokalizacja- też bezpośrednio przy plaży. I o ile w poprzednim hotelu mieliśmy niezapomniane widoki na zachód słońca, to w Sea Dream Resort mogliśmy prosto z łóżka oglądać takie wschody jak na zdjęciu poniżej. Hotel zlokalizowany jest na uboczy, w cichej, spokojnej okolicy, z dala od zgiełku i szaleństwa Dumaguete, do którego dostaniecie się skuterem w przeciągu około 30 minut. 
Hotel dysponuje basenem, wypożyczalnią skuterów, rowerów, sprzętu nurkowego, SPA, a także organizuje wycieczki fakultatywne. Niestety ich ceny są absurdalne, dlatego szukaliśmy dla nich alternatywy i zwiedziliśmy te same miejsca, nakładem finansowym równym ułamkowi ceny proponowanej przez hotel. 













Restauracja: 
Jedzenie serwowane w hotelowej restauracji było rewelacyjne, jednak ceny o kilka procent przewyższały te w Salamangka. Z uwagi na to, że hotel znajduje się na uboczu, nie było zbytnio alternatywy na śniadanie czy kolacje, dlatego jedliśmy na miejscu. Ale nie ubolewaliśmy nad tym, gdyż menu jest na tyle różnorodne i na takim poziomie, że było w czym przebierać. Stała karta dań nie powala, jednak podobnie jak w poprzednim resorcie, codziennie serwowane były nowe dania lunchowe i to właśnie z nich w głównej mierze korzystaliśmy. 








Jak dojechać: 
Z Siquijor na Negros przypłynęliśmy promem do Dumaguete, całą podróż opisywałam w jednym z poprzednich postów, dlatego nie będę się powtarzać (----> TU). Do hotelu dojechaliśmy tricyklem (najtańsza opcja- 400 p/2osoby)- w porcie nie ma problemu ze znalezieniem chętnego na podwózkę. 
W drodze powrotnej zaś, na lotnisko dostaliśmy się prywatną taksówką z hotelu (700p/parę).




Więcej informacji: 
- oficjalna strona : ----> TU
- Tripadvisor: ----> TU
- Booking.com: ----> TU





Stefanie Grace Paradise Inn - Bohol

Ogólne wrażenia: 
Tym razem nie typowy hotel, a bardziej guest haus. Najbardziej budżetowy i prezentujący najniższy standard spośród naszych filipińskich noclegów. Jednak panowała w nim najbardziej swojska, rodzinna, luźna atmosfera- jak to zwykle w guest hausach bywa (bynajmniej takie są nasze doświadczenia). Właściciel biznesu to przemiły starszy Pan. Jeśli chodzi o resztę obsługi odnieśliśmy wrażenie, że są jedną wielką rodziną. A wszystko to nadrabiało braki w oczekiwanym standardzie pokoju. Dlatego z czystym sumieniem możemy go polecić- na krótki pobyt (my spędziliśmy tam 2 noce).
Obiekt zlokalizowany jest przy samej rzece , oddalony jest o około 300 metrów od przystani z której startują rejsy po Lobock. Jest to też doskonała baza wypadowa do zwiedzenia największych atrakcji wyspy, o których więcej pisałam:---> TU









Restauracja:
Strona kulinarna w Stefanie Grace niestety kuleje. Wybór nie za duży, jakość nie za wysoka, aczkolwiek możecie spróbować tu domowej, oryginalnej filipińskiej kuchni, która co do zasady nie powala na kolana, więc w tym miejscu można to wybaczyć. Jednak z pewnością głodni chodzić nie będziecie. Więcej o jedzeniu na Filipinach znajdziecie TU






Jak dojechać: 
Na Bohol wylądowaliśmy po godzinie lotu z Manili (liniami Air Asia). Z lotniska do hotelu dostaliśmy się prywatnym taxi busikiem . Cena to 800 peso/ parę, dla porównania trajkiem dostaniecie się za połowę tej ceny, jednak komfort nieporównywalny. 

Więcej informacji: 

- oficjalna strona : ----> TU
- Tripadvisor: ----> TU
- Booking.com: ----> TU


                                                ZEN Room Suez Street Makati- Manila

Ogólne wrażenia: 
No i nadszedł czas na Manilę, a przy tym na zaburzenie wcześniej obranej kolejności opisywanych obiektów, która nie miała opierać się na chronologii :) W tym wypadku postanowiłam zrobić wyjątek, gdyż chronologia odgrywa tu dość istotne znaczenie.  W stolicy spędziliśmy łącznie 3 noce. Pierwszą bezpośrednio po przylocie z Polski- właśnie w ZEN Room Suez, oraz dwie ostatnie, tuż przed powrotem do domu. Lądując w Manili po wielu godzinach podróży, rozpoczętej drastycznie pobudką o godzinie 4:00 nad ranem ( w środku nocy? :)), byliśmy wykończeni. Wydawało nam się, że wybieraliśmy hotel niedaleko lotniska.... A trasę do ZEN Room pokonaliśmy w bagatela.... 1,5 h !!! Korki były gigantyczne, a cena transportu- 1200 peso. Dla porównania, następnego ranka za pokonanie tej samej trasy, zapłaciliśmy niespełna 200 peso i zajęło nam to 15 minut... Ajjj ta Manila... Szybko zrozumieliśmy dlaczego dzień wcześniej kierowca taksówki kilkukrotnie przepraszał nas za zaistniałą sytuację...
Wtedy też pomyśleliśmy sobie, że trzeba było brać nocleg bezpośrednio przy samym lotnisku. I choć zastanawialiśmy sie nad tym już w domu, to siedząc sobie na ciepłym narożniczku, popijając herbatkę lub inne prosseco i grzebiąc w internetach, nieco inaczej podchodzi się do kwestii hoteli. Rezerwując noclegi w Manili, ocenialiśmy je pół na pół według następujących kryteriów: wygląd i odległość od lotniska. No ale, że noclegi oferowane przy samym lotnisku nie specjalnie się prezentowały, postanowiliśmy szukać nieco dalej. No i tak wylądowaliśmy tam gdzie wylądowaliśmy. Ostatecznie szału nie było (standard średni, lokalizacja średnia, brak duszy...), a tylko niepotrzebnie przejechaliśmy ponad godzinę w godzinach szczytu. No ale, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Dzięki tej lokalizacji wyskoczyliśmy na Cmentarz Północny, na który pewnie nie wybraliśmy się w żadnych innych okolicznościach losu (więcej TU). A, że był to początek naszych wymarzonych wakacji, szybko zapomnieliśmy o niedogodnościach lokalizacyjnych. Jednak przypomniały nam się one na zakończenie filipińskiej przygody, czyli równo po dwóch tygodniach od pierwszego lądowania w Manili, ale o tym przy opisie kolejnego hotelu. 



Gastronomia: 
W ZEN Rooms skusiliśmy się tylko na śniadanie, które pozostawiało wiele do życzenia, dlatego nie planuję rozbierać go na czynniki pierwsze. Gdybyście zdecydowali się na nocleg w tym hotelu, nie załamujcie rąk. W bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się mnóstwo restauracji. W końcu to Makati !



Więcej informacji: 

- oficjalna strona : ----> TU
- Booking.com: ----> TU




Novotel Manila Araneta Center- Manila

Ogólne wrażenia: 
Typowy, sieciówkowy, wielopiętrowy moloch. Byłam przekonana, że niczym nas nie zaskoczy, a bardzo szybko przekonałam się w jakim byłam błędzie. Spędziliśmy w nim nasze dwie ostatnie, filipińskie noce. Jeśli chodzi o standard nie było się do czego przyczepić. Typowy, biznesowy hotel, pośród wielu wieżowców, który dzięki basenowi i ogrodom na jednym z wyższych pięter, pozwala w pełni zapomnieć, że znajdujemy się w centrum jednym z najbardziej zaludnionych stolic świata. W sercu biznesowej dzielnicy Quezon City. Po sąsiedzku znajduje się Stadion Smart Araneta Coliseum, w którym codziennie odbywają się koncerty i inne wydarzenia kulturalne oraz ogromne centrum handlowe. 
I choć obiekt ten, na Booking. com jest oceniany wysoko, między innymi ze względu na lokalizację, dla nas okazała się ona mało korzystna. Wybierając noclegi tak się wyluzowaliśmy, że zorientowaliśmy się o tym stanie rzeczy dopiero po wylądowaniu w Manili, w drodze powrotnej z wyspy Negros... Uświadomiliśmy sobie, że skoro do poprzedniego manilskiego hotelu, oddalonego 7 km od lotniska jechaliśmy ok. 90 minut, to do Novotelu, który znajduje się 2 razy dalej, będziemy jechali całą wieczność i wydamy na to miliony monet... A tego chcieliśmy uniknąć, dlatego postanowiliśmy działać inaczej. Zdecydowaliśmy się na komunikację miejską, która okazała się nie lada przygodą. I może zabrzmi to dziwnie, że ekscytujemy się takim rozwiązaniem. Bo setki razy jeździliśmy pojazdami wszelakimi, w każdym z krajów, które do tej pory odwiedziliśmy.  I do tej pory wydawało nam się, że z lokalnymi autobusami, pociągami, tuk tukami, tricyklami, promami czy rodzimymi liniami lotniczymi jesteśmy za pan brat.. No właśnie- wydawało nam się. Manila w tej materii zaserwowała nam wiele wrażeń. Kierując się w stronę hotelu, najpierw bezpośrednio sprzed wyjścia z lotniska złapaliśmy autobus, który wywiózł nas na ogromną stację przesiadkową w dzielnicy Pasay. Tam przesiedliśmy się na pociąg MRT linii 3 (stacja Taft Avenue Pasay) , za kilka złotych kupiliśmy bilety i udaliśmy się na peron. Miny konkretnie nam zrzedły, gdy naszym oczom ukazała dłuuuuugaśna kolejka, kilkuset osób oczekujących na pociąg... W zasadzie były to dwie kolejki- męska i damska. Jako, że nie mogliśmy się rozdzielić, a czekać też nie mieliśmy ochoty  (każde z nas miało przy sobie po 2 plecaki na głowę), szybko postanowiliśmy boczkiem, boczkiem wślizgnąć się do pociągu męskiego. Pomimo niemiłosiernego tłoku udało nam się do niego wskoczyć i ruszyliśmy. Ścisk był taki, że byliśmy w 100 % przekonani, że na kolejnej stacji już nikt nie zdoła się dosiąść, ale szybko przekonaliśmy się o tym, że było to błędne rozumowanie. Bo po chwili zaczęli na nas napierać kolejni pasażerowie. Absolutnie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy (straciłam grunt pod nogami i zostałam poniesiona przez tłum), że najzwyczajniej w świecie zażenowana krzyknęłam do tych ludzi, żeby byli ostrożni. Taka reakcja spotkała się z gromkim śmiechem współtowarzyszy podróży i wtedy uświadomiłam sobie, że dla nich takie podróże do codzienność i, że jest jak jest i nie ma co się spinać... Dlatego po kilku chwilach sama zaczęłam się z siebie śmiać. Ale w mgnieniu oka uświadomiłam sobie jedno- skoro przed nami kolejnych kilkanaście stacji, a wychodzi na to, że wygrywa ten kto najbardziej się rozpycha- też trzeba walczyć o swoją przestrzeń życiową. I od tamtej pory na każdej kolejnej stacji, gdy ktoś zaczynał na mnie napierać, pod wpływem kolejnych pasażerów usiłujących dostać się do przepełnionego pociągu- ja też rozpychałam się ile mogłam.  Co prawda dużych możliwości nie było, ale zawsze coś- trochę lżej się oddychało :) Przez blisko 40 minut jazdy MRT zastanawiałam się jakim cudem ( z naszymi tobołami) uda nam się go opuścić, skoro na każdej stacji dosiadają się ludzie, a niemal nikt nie wysiada. Jak się okazało niepotrzebnie zawracałam sobie tym głowę, gdyż Araneta Center Cubao (nasza stacja docelowa), była dużą stacją przesiadkową i to właśnie na niej pociąg niemal opustoszał. I tym oto sposobem , zmęczeni, spoceni i brudni, trafiliśmy do naszego hotelu. Jadąc windą do pokoju zaczepił nas jakiś Anglik pytając co u nas. Zdradziliśmy mu jakim sposobem tu dotarliśmy, to z politowaniem złapał się za głowę z radą, aby więcej tego nie robić. Zgodziliśmy się z nim w pełni i w drugą stronę  (na lotnisko) zdecydowaliśmy się na podróż taksówką. Co wcale nie okazało się rujnujące dla portfela, a ku naszemu zdziwieniu dostaliśmy się na lotnisko 3 x szybciej niż przypuszczaliśmy. Ale trzeba mieć na uwadze, że podróż z i na lotnisko to dwie, diametralnie odmienne sprawy.
I choć tłocząc się w dusznym pociągu bez klimy, usiłując utrzymać przy sobie bagaże, a przy tym równowagę i odpychając od siebie wbijające się w żebra obce łokcie byliśmy wściekli. To z perspektywy czasu myślę, że było to dość ciekawe doświadczenie, bo gdybyśmy na własnej skórze tego nie doświadczyli, pewnie nie uwierzylibyśmy w fakt, że ludzie codziennie do pracy podróżują w takich warunkach.

źródło: Booking.com
Restauracja: 
W hotelowej restauracji jedliśmy tylko śniadanie, które na długo pozostanie w mojej pamięci. Bo choć odwiedziliśmy już dziesiątki hoteli, to tak ogromnego i różnorodnego bufetu śniadaniowego jak w Novotel Araneta Center nie widzieliśmy nigdzie indziej. Serwowane były dania z całego świata, a wszystko doskonałej jakości. Można było przebierać w kuchni bliskowschodniej, przez kimchi, pad thaie, dim sumy, włoskie pizze na ultracienkim cieście, lasagne, pozycje fit, jajka 1- minutowe, 2- minutowe, 3- minutowe itd. Raj dla łasuchów :) 

Jak już wcześniej wspominałam, w bezpośrednim sąsiedztwie hotelu znajduje się ogromne centrum handlowe (Gateway Mall) z dość sporym zapleczem gastronomicznym- znajdziemy tam kuchnie całego świata. I tam właśnie jedliśmy pozostałe posiłki w ciągu dnia. 


Więcej informacji: 

- oficjalna strona : ----> TU
- Tripadvisor: ----> TU
- Booking.com: ----> TU




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz