Francja- kraina wyśmienitych serów, wybornego wina, żabich udek, ślimaków i najlepszych deserów pod słońcem. Kilka słów o kulinarnym obliczu Paryża pisaliśmy już we wpisie z naszego pierwszego pobytu w tym mieście (TU). Tym razem zapraszamy na nieco bardziej obszerny wywód o typowo francuskich specjałach- Bon appètit !
AU PETIT RICHE
Knajpa numer jeden całego wyjazdu. Do wizyty w tej restauracji skłoniły nas bardzo dobre opinie oraz stosunkowo niewielka odległość od naszego hotelu. Intuicja nie zawiodła i okazało się, że to idealne miejsce by spędzić wieczór we wspaniałej atmosferze, przy doskonałym jedzeniu i przepysznym winie. Czego chcieć więcej?
No ale do rzeczy. Nasza uczta rozpoczęła się selekcją ostryg. Najśmieszniejsze jest to, że ostrygi jedliśmy pierwszy raz w życiu właśnie w Paryżu, 8 lat temu na targu na Mountmarte. I o dziwo smakowały nam śrdenio. Ale od tamtej pory, albo wyrobiły nam się kubki smakowe, albo dojrzeliśmy i właśnie te owoce morza są naszymi ukochanymi. A zaserwowane owego wieczoru były najlepszymi jakie kiedykolwiek jedliśmy.
Zamówiliśmy także ślimaki, których smak również nie był nam obcy. Jedyne czego się obawialiśmy to naszych umiejętności związanych z obsługą szczypczyków do przytrzymywania skorupek. Podobno w Paryżu nikogo nie dziwią fruwające między stolikami ślimacze muszle. Okazało się jednak, że z obawami mogliśmy się jeszcze trochę wstrzymać. W Au Petit Riche ślimaki serwowane były w małych drążonych naczynkach, zatopione w maśle, pietruszce i czosnku. Za to bez śladu skorupki.
Skusiliśmy się też na uwielbiany we Francji, budzący wiele kontrowersji, zakazanym w kilku miejscach na świecie- foie gras. Zdaję sobie sprawę w jaki sposób jest otrzymywany, ale na tamten moment moja ciekawość była tak wielka, że musiałam spróbować. I szczerze powiedziawszy nie rozumiem zachwytu nad tym pasztetem. Owszem jest smaczny, ale z każdym kęsem (mając w głowie to jak powstaje) biłam się z myślami czy oby powinnam go jeść. Jako ciekawostka ok, ale, żeby się tym zajadać- absolutnie nie.
Na koniec nie mogło zabraknąć deserów, które we Francji nie dość, że przypominają małe dzieła sztuki to jeszcze obłędnie smakują. Wybór padł na kawałek ciasta czekoladowego oraz Cafe gourmand czyli kawę z kilkoma mini deserami. Uwielbiam desery serwowane w ten sposób, gdyż dzięki temu możemy za jednym zamachem spróbować kilku zupełnie innych słodkości. Gdy tylko zwęszę taką możliwość (a było tak na Malcie, w Izraelu czy Chorwacji) bez zastanowienia biorę i jeszcze nigdy się nie zawiodłam. Jednak musicie wiedzieć, że we Francji decydując się na taką opcję nigdy do końca nie wiemy co wyląduje obok kawy. Jest to tak zwana niespodzianka od kucharza. Ja tam lubię niespodzianki, a po wcześniejszych daniach postanowiłam zaufać osobie przygotowującej posiłki i nie zawiodłam się. Było pysznie!
Po więcej informacji odnośnie Au Petit Riche zapraszam poniżej:
Strona www ----> TU
Facebook ---- > TU
Tripadvisor ----> TU
AU GENERAL LA FAYETTE
Restauracja znajdująca się zaraz przy wyjściu z hotelu w którym się zatrzymaliśmy ( Hotel Eugene en Ville). Dzięki tej odległości stołowaliśmy się tam dwa razy- zaraz po przylocie i praktycznie przed samym wylotem z Paryża. Au General La Fayette nie jest miejscem do którego gnałabym specjalnie przez pół miasta. Ale jeśli będziecie w okolicy śmiało można wejść. Jedzenie jest na bardzo przyzwoitym poziomie, a wystrój typowo paryski.
Kolejny raz na naszym stoliku wylądowały ślimaki. Tym razem w skorupkach, podane w asyście charakterystycznych szczypczyków. Także wyzwanie było. Jak się okazało wszelkie obawy związane z tym pozornie skomplikowanym narzędziem, były kompletnie nieuzasadnione. Gdyż obsługa ślimaka (nawet ociekającego masłem) jest dziecinnie prosta:)
Nie mogło zabraknąć też żabich udek. I zdradzam tajemnicę- to właśnie one były powodem naszego powrotu do tej restauracji. O dziwo nigdzie w okolicy nie znaleźliśmy miejsca gdzie można by skosztować tego przysmaku. A, że się uparłam i bez żabich udek nie mogłam wrócić do domu, ponownie znaleźliśmy się w Au General La Fayette. Niby "żabojady" a okazuje się, że wcale nie tak łatwo jakąś upolować. Czy żabie udka polecam? Spróbować z pewnością, ale nie będę wracała do tego dania. Smak podobny zupełnie do niczego, za to malutkich kosteczek od groma i ciut ciut. Trzeba się nagimnastykować.
Poza ślimakami i żabami, jedliśmy też doskonałego pieczonego łososia z pysznym kremowym sosem, spagetti z owocami morza no i genialne desery- profiteroles i creme brule, które skradły nasze serca.
Po więcej informacji odnośnie Au General La Fayette zapraszam poniżej:
Strona www ----> TU
L'ACANTHE
Gdy po artystycznej uczcie dla ducha w Center Pompidou nastanie czas na ucztę dla ciała śmiało możecie się tu wybrać. My pierwotnie mieliśmy w planie posilić się czymś w muzeum, no ale asortyment mieli ubogi. A doszłam do wniosku, że będąc w Paryżu nie mam zamiaru w ramach lunchu jeść pakowanej kanapki czy sałatki (właśnie to mieliśmy do wyboru w Center Pompidou) i tym sposobem trafiliśmy do L'acanthe, gdzie na pierwszy głód wjechała tradycyjna zupa cebulowa. Do tego deska doskonałych, francuskich serów i dla odmiany sałatka z azjatycką nutą i wołowiną.
Po więcej informacji odnośnie L'acanthe zapraszam poniżej:
Strona www ----> TU
Tripadvisor ----> TU
LE LIMOUSIN
No i przyszedł czas na Wersal. Gdy zgłodniejecie po zwiedzaniu królewskich włości wbijajcie do Le Limousin. Czeka tam na Was smaczne jedzenie i bardzo miła obsługa. My po przejrzeniu całej karty, zdecydowaliśmy się na zaproponowane menu lunchowe. Dzięki temu na naszych stolikach obok warzywnej zupy krem, znalazły się konkretne porcje mięsa, co szczerze mówiąc należy do bardzo rzadkich sytuacji. Dostaliśmy pieczeń jagnięcą serwowaną z zapiekanką ziemniaczano serową oraz kaczkę duszoną w śmietanowym sosie w towarzystwie gotowanych ziemniaków. Nie mogło zabraknąć również chrupiącej bagietki, za sprawą której (donoszona jest no limits) zabrakło nam miejsca na desery.
Po więcej informacji odnośnie Le Limousin zapraszam poniżej:
Tripadvisor ----> TU
A na koniec ciekawostka. Przed wyjściem do Moulin Rouge uznaliśmy, że zjemy kolację w hotelu., co niestety okazało się błędem. Zachęceni menu w windzie postanowiliśmy zamówić sobie butelkę wina, a do tego risotto grzybowe i gnocci w serowym sosie. Nic nie wskazywało na to, że dostaniemy garmażeryjne gotowce ze słoików... Witki nam opadły, no ale żeby się nie nakręcać i nie psuć sobie humoru- zjedliśmy. Jak na kolację ze słoika złe to nie było. Choć mam nadzieję, że los nie przygotował dla nas większej ilości takich niespodzianek :) A czy Wy kiedykolwiek spotkaliście się z takim czymś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz