środa, 8 marca 2017

Lombok- młodsza siostra Bali


Pierwotnie, planując wyjazd braliśmy pod uwagę Jawę i Bali. Jednak my jak to my żądni wrażeń w pewnym momencie uznaliśmy, że jak to się kolokwialnie mówi „czuć malizną”. No i zaczęły się rozkminki, o jaką indonezyjską wyspę jeszcze by tu zahaczyć. 



Musiało być stosunkowo niedaleko, żeby transport nie zajmował dużo czasu i nie rujnował portfela. Dodatkowym kryterium była możliwość łatwego przetransportowania się na Bali. Zdaję sobie sprawę, że większość osób po Jawie wybiera się właśnie tą wyspę. Jednak my zostawiliśmy je na sam koniec, w uwagi na to, że właśnie z Bali najlepiej było nam się dostać do Singapuru skąd mieliśmy lot powrotny do domu.  
Wybór nawet wśród najbliżej zlokalizowanych wysepek jest całkiem spory: Gili Meno, Gili Air czy Gili Trawangan, Nusa Lembongan, Nusa Ceningan, Nusa Penida, Lombok. Ale kusiły też nieco dalsze destynacje: Komodo, Sumba, Flores, Celebes, Sumatra czy którakolwiek inna spośród kilkunastu tysięcy. Wybór do łatwych nie należał. Ostatecznie padło na Lombok na którym spędziliśmy cztery dni.
Na wyspę dostaliśmy się samolotem Linii Lion Air. Lotnisko w Surabaya jest małe i poza tablicą odlotów nie wyróżnia się niczym. Co na niej takiego wyjątkowego? A no to, że dosłownie wszystkie wyświetlone połączenia były albo opóźnione, albo…odwołane. Byliśmy już bardzo mocno zmęczeni dwoma poprzednimi dobami, dlatego na jej widok poczuliśmy się z lekka zrezygnowani. W swoim życiu byliśmy już na wielu lotniskach, przerobiliśmy też kilka lotów wewnętrznych azjatyckimi liniami, a z taką sytuacją spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nasz lot ostatecznie opóźniony był o 2 godziny, a w hali odlotów panował kompletny rozgardiasz. Razem z nami przebywały w niej osoby oczekujące na trzy inne loty, wszelkie informacje podawane były wyłącznie w języku indonezyjskim. A było ich sporo i co kilkanaście minut wywoływały jakieś poruszenie wśród wszystkich lokalsów. Natomiast my jak dzieci we mgle musieliśmy podchodzić do obsługi i dopytywać się o co kaman. W pewnym momencie wszyscy wstali i zaczęli kierować się w stronę płyty lotniska. To nic, że razem szli pasażerowie różnych lotów, a po drodze trzeba się było dopytywać do którego samolotu powinniśmy wsiąść… Chciałoby się powiedzieć „Meksyk”, ale nie to właśnie Indonezja. Umiejętności organizacyjne Indonezyjczyków pozostawiają wiele do życzenia.
Koniec, końców szczęśliwie wylądowaliśmy i znów trzeba było wyjść z lotniska. Podeszliśmy do drzwi, zrobiliśmy małe rozeznanie sytuacji zastanej i zawróciliśmy. Było już po północy, a my od blisko 1,5 doby na nogach (w międzyczasie ucięliśmy sobie 2 godzinną drzemkę w hotelu i kilka mniejszych w aucie wiozącym nas na Bromo). Byliśmy wykończeni i nie mieliśmy sił, ani tym bardziej nastroju na dyskusje i negocjacje z tłumem rozwrzeszczanych taksówkarzy. Podeszliśmy do agencji turystycznej w której bez zbędnego gadania zamówiliśmy taksówkę, zapłaciliśmy (150k, czyli około 45 zł, za 15 km jazdy) i otrzymaliśmy kwit potwierdzeniem. Ten kwit był magiczny bo wychodząc z nim z lotniska nikt się na nas nie rzucał. Mogliśmy spokojnie wsiąść do taksówki i już po 20 minutach byliśmy w hotelu.

Wiem, że to trochę nie w naszym stylu, ale kolejny dzień stał pod znakiem nic nierobienia. Kubie udało się mnie do tego namówić- z resztą jak się później okazało nie był to ostatni raz gdy uległam.
Spacerowaliśmy po miasteczku w którym się zatrzymaliśmy (Kuta), pluskaliśmy się w basenie, czytaliśmy książki, jedliśmy smakowitości i absolutnie nic poza tym.



Teraz kilka słów odnośnie samej Kuty. Najprościej mówiąc- kurort turystyczny, a zarazem mekka surferów. Co prawda mieszkańcy jeszcze nie dorobili się porządnej drogi ani chodników, za to umiejętność zdzierania pieniędzy z turystów opanowali do perfekcji. Spacerując główną uliczką mijamy wiele sklepików z „pamiątkami”. Ale nie myślcie sobie, że kupicie tutaj magnesy, breloki czy inne pierdółki bardzo popularne w innych turystycznych miejscach. Zaopatrzenie nie jest zbyt duże: okulary (królowały te z napisem „Ray Bali”- OMG!!!), plecione bransoletki i kilka fasonów damskich ubrań, identycznych na każdym stoisku. Gdzieniegdzie można było też spotkać czapeczki z daszkiem i słomkowe kapelusze, ale to by było na tyle. Jest za to mnóstwo szkółek surferskich, gdzie można też wypożyczyć deskę oraz agencji oferujących transport na inne wyspy- nie przejdziecie spokojnie 10 kroków bez zaczepki z propozycją podwózki. Dość sporo tu też knajp. A wszystko to wetknięte pomiędzy domki (które w większości wyglądają jakby miały się za chwilę zawalić) i pasące się krowy. Pełen folklor.
Miasteczko ma także dostęp do plaży, która mówiąc szczerze na tle pozostałych plaż na wyspie wypada blado. Wchodząc na "miejską plażę" zostaliśmy przywitani przez panie sprzedające sarongi (tradycyjne, indonezyjskie chusty) oraz podbiegające kilkuletnie dzieci wciskające  turystom sznurkowe bransoletki- jak się później okazało buszowały nie tylko na plaży, ale i w każdej knajpie w miasteczku. Nie da się ukryć, że były męczące, ale zdumiewający był fakt, że pomimo bardzo młodego wieku te małe gagatki biegle władały angielskim i znały dosłownie każdą stolicę na świecie!










Mini stacja benzynowa












Główna droga w kurorcie




Kolejny dzień stał pod znakiem wycieczki na wodospady, Sado Villige i Sukarara Villige.
Wynajem auta na Lomboku nie jest zbyt popularny, a pomysł jazdy skuterem przez 100 km po lombokijskich drogach nie przeszedł- za co nasze pośladki z pewnością były nam wdzięczne. Dlatego zdecydowaliśmy się na wynajęcie auta z kierowcą. Według wstępnej umowy w cenie pakietu miały być zawarte bilety wstępu do tych każdego z tych miejsc (podobno takowe były wymagane). Jak się później okazało- na miejscu każdy i tak chciał od nas pieniądze… No ale tak to już w Indonezji jest.

Przed wejściem do lasu w którym znajdują się wodospady musimy przejść przez kasę biletową. Dostajemy przewodnika, który de facto nie był nam do niczego potrzebny i udajemy się razem w kierunku wodospadów. Pierwszy do którego dochodzimy po 5 minutach to Benan Stokel- szczerze nic specjalnego- potrójny wodospad z brunatną wodą (efekt pory deszczowej). Zrobiliśmy kilka zdjęć po czym nasz przewodnik poinformował, że skoro zobaczyliśmy już obydwa wodospady za których możliwość zobaczenia zapłaciliśmy-wracamy. Jeden jasne widzieliśmy, Benan Stokel, ale gdzie ten drugi? Drugim według niego był mały spad wody pod mostkiem, kilka metrów przed właściwą Benan Stokel. I, że co prawda są tutaj także inne wodospady, ale my zapłaciliśmy tylko do tego momentu i czas kończyć tę wyprawę- koniec świata! Nie wiedzieliśmy za bardzo co mamy o tym sądzić, no ale nie po to tutaj przyjechaliśmy, żeby zadowolić się jednym wodospadem. Machnęliśmy ręką i zgodziliśmy się dopłacić. I tak po około 20 minutach spaceru wśród gęstej tropikalnej roślinności, dotarliśmy do przepięknego Beban Kelambu. Ten widok w pełni nas usatysfakcjonował.
Jako, że była sobota przy wodospadzie spotkaliśmy dziesiątki piknikujących Indonezyjczyków, a po drodze mijały nas całe rodziny i grupki dzieci i nastolatków udających się na weekendowy relaks. Nie dało się ukryć, że byliśmy dla nich nie lada atrakcją. Mijająca nas grupa przedszkolaków, aż przystanęła z wrażenia. Co z pewnością na długo zapadnie w mojej pamięci- wyobraźcie sobie grupkę kilkunastu maluchów, która na Wasz widok staje jak wryta, z oczami jak 5 zł i otwartymi buziami z których wydowbywały się dźwięki w stylu „ooo”, „wow”… 
Kawałek dalej przechodziliśmy obok kilku dziewczynek w wieku gimnazjalnym. Jedna nieśmiało wyciągnęła w moim kierunku rękę, a gdy uścisnęłam jej dłoń, rozległ się piskliwy śmiech i wszystkie małolaty zaczęły radośnie podskakiwać. Śmiechowo ;)

Pożegnanie z naszym przewodnikiem wymusiło rozliczenie się za możliwość zobaczenia Benan Stokel… Wysokość opłaty była ciężka do ustalenia. Chłopak pokazywał nam jakąś tabelkę w której była rozpiska ile kosztuje dojście do poszczególnych wodospadów. I nie mogliśmy dojść do porozumienia za co w końcu mamy według niego zapłacić. Ostatecznie skasował nas 80k (ok 24 zł) i byliśmy wolni.

Benan Stokel- brunatna woda jest charakterystyczna dla pory deszczowej


Benan Kelambu
Kolejnym przystankiem była Sukarara Village. Kierowca wysadził nas przed jakimś budynkiem, gdzie siedziały pracujące tkaczki. Przewodnik z wioski opowiedział nam kilka faktów odnośnie techniki tworzenia materiałów, pozwolił zrobić kilka zdjęć, zapytał czy nie chcielibyśmy spróbować swych sił jako tkacze, po czym zaprowadził nas do sklepu z tkaninami. Kilkukrotnie zachęceni zostaliśmy do kupienia „czegokolwiek, choćby czegoś małego”. Nie byliśmy jednak zainteresowani, grzecznie się pożegnaliśmy i wyruszyliśmy w kierunku wioski Sade.


Sade Villige to jedna osad rdzennych mieszkańców wyspy- Sasaków. Od jednego mieszkańców, będącego naszym przewodnikiem po wiosce dowiedzieliśmy się bardzo wielu ciekawych rzeczy. Sasakowie mają swój odrębny język, żyją i wiążą się w pary tylko w obrębie swojej wioski i tworzą jedną wielką rodzinę. Gdy młodzieńcowi podoba się jakaś dziewczyna, musi ją porwać. Jednak kultura wymaga wcześniejszego zapytania wybranki serca, czy na takie rozwiązanie się zgadza. Jeśli tak, młodzi  po miesiącu od ucieczki wracają do domów i w przypadku, gdy rodzina nie ma nic przeciwko, zostają małżeństwem.
Ludność żyje w skromnych domach, krytych strzechą, które stanowią symbol wyspy. Przeciętne domostwo służy jedynie do spania i przygotowywania posiłków. Czas spędza się poza domem, podobnie jest z załatwianiem potrzeb fizjologicznych. Mieszkania są dwupiętrowe, a domownicy śpią na karimatach lub bambusowych matach rozłożonych na podłodze. Parter stanowi sypialnię głowy rodziny, natomiast kobiety i dzieci śpią na piętrze. Jest to bezpieczniejsze rozwiązanie, gdyż znajdują się one z dala od potencjalnego niebezpieczeństwa, np. ataku dzikich zwierząt. Sasakowie są wyznawcami religii „weku telu”, stanowiącej miks islamu, hinduizmu i wierzeń animistycznych.
W odróżnieniu od muzułmanów, modlą się w domach a nie meczetach oraz robią to z częstotliwością, którą podpowiada im sumienie , nie zaś 5 razy w ciągu doby.
Elektryczność w wiosce podłączona jest dopiero od 5 lat, a zajęła się tym firma Philips (czytałam, że wioski sponsorowane są przez rząd Nowej Zelandii). Wcześniej Sasakowie używali lamp skonstruowanych z muszli, oleju kokosowego i kawałka bawełny. Dziś takie oświetlenie wykorzystywane jest tylko i wyłącznie podczas uroczystych obrzędów religijnych odbywających się raz na miesiąc.
Spacerując między budynkami obserwujemy kobiety sprzedające rękodzieło i bujające się w hamakach dzieci- sielankowy klimat.














Na koniec, jako ciekawostkę dodam, że do domów można wejść i z bliska zobaczyć jak się tutaj żyje. A przewodnik opisując nam poszczególne elementy wspomniał o zaprawie z: cytuję „kupy krówki”- bardzo się cieszył, że zna te dwa słowa w naszym ojczystym języku ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz