wtorek, 13 grudnia 2016

Tajlandia- 2 lata później cz.I - Bangkok i okolice


Tajlandia przez dłuższy czas była na liście naszych marzeń. Synonim egzotyki, dalekiej, tajemniczej, mistycznej (mnisi, świątynie) a zarazem bardzo frywolnej (przeglądało się internet wzdłóż i wszerz, obejrzało „Kac Vegas w Bangkoku” ;P). Na myśl o niej przed oczami miałam Raj- zarówno jeśli chodzi o widoki (tak, mowa o wszystkich zdjęciach z południa kraju występujących w dosłownie każdym folderze reklamowym tej destynacji), jak i kulinarnym- ile to się słyszało o Tajjjjjskiej kuchni pełnej nieznanych nam smaków (więcej--> TU i TU). Tajlandia- kraj niezwykle sympatycznych ludzi, siedlisko dzikich zwierząt- małp, słoni (!!!) i tygrysów…Jak się okazało wszystkie te wyobrażenia były prawdziwe, jedne bardziej inne mniej, ale o tym za chwilę.
Był to nasz pierwszy wyjazd poza przewidywalną Europę. Dzięki niej nabraliśmy apetytu na więcej Azji. 

Jak z perspektywy czasu oceniam naszą wersję zwiedzania tego niesamowitego kraju. Co bym zmieniła?

Bangkok i okolice:

Bangkok przywitał nas ciężkimi do zniesienia upałami (na szczęście później okazało się, że inne części kraju są łaskawsze pod tym względem).
Tłumami- zarówno lokalsów jaki i turystów (choć byliśmy poza sezonem).
Garkuchniami- zakochaliśmy się w tym ostrrrrrym (choć wtedy jeszcze nie znaliśmy kuchni północno-tajskiej) jedzeniu.
No i stanem wojennym- podobno takie sytuacje zdarzają się stosunkowo często. Więc gdyby 2 dni przed wylotem do Tajlandii wprowadzono „stan wojenny” tak jak to było w naszym przypadku- absolutnie się tym nie przejmujcie. Poza tym, że na ulicach można było spotkać wojsko i policję (panowie bardzo chętnie pozowali do zdjęć z turystami), oraz wprowadzono godzinę policyjną ( od 22 do 5 rano, my specjalnie nie zauważyliśmy jakie były jej konsekwencje, bo po intensywnym zwiedzaniu w upale, specjalnie nie włóczyliśmy się nocami)- nie zauważyliśmy najmniejszych anomalii.

Zatrzymaliśmy się tam łącznie na 5 nocy (3 na początku wycieczki, i 2 przed wylotem), wtedy uważaliśmy, że to zbyt wiele- to miasto dosłownie przeżuło nas i wypluło, byliśmy nim wykończeni, ale pomimo wszystko było w nim coś magicznego. Teraz mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś przy okazji wizyty w innym azjatyckim kraju, uda nam się, choćby przy okazji przesiadki spędzić tam jeszcze chociaż dwa dni. Z resztą co ja gadam- na 100% jeszcze tam kiedyś wrócimy !

Dinner in progress
To nic, że w każdej chwili może się rozsypać jak domek z kart...;)

Bangkok (dzień 1.):

Po kilku godzinach snu (do hotelu, po długiej podróży zawitaliśmy w środku nocy, a już o 9 byliśmy na nogach, żądni wrażeń), dzień rozpoczęliśmy od poszukiwań kantoru. Kto by pomyślał, że:


  1. Od razu w pierwszą godzinę zostaniecie naciągnięci przez tajskiego cwaniaka na rejs na drugi brzeg rzeki za który jak się później okazało powinniście zapłacić kilkaset razy mniej (ale jak to mówią, swoje trzeba zapłacić-później wykazywaliśmy się większą czujnością).
  2. W 21. wieku w stolicy jakiegokolwiek kraju, w niedzielę nie będzie czynny ani jeden kantor (prawdopodobnie jedynymi działającymi były te na lotnisku)
  3. W żadnym, dosłownie żadnym punkcie handlowym (uwaga: nawet w Mc Donalds- nie wydadzą Ci kasy w walucie innej niż Bath tajski- ba, tam nawet nigdzie nie można płacić w innej walucie-przynajmniej oficjalnie). Na szczęście po przejściu wieloma uliczkami (po drodze trafiliśmy na targi uliczne- jedyny i niepowtarzalny klimacik, i wiele małych świątyń), natknęliśmy się na informację turystyczną w której wykupiliśmy wycieczkę fakultatywną na kolejny dzień- zapłaciliśmy za nią w euro (ufff…) to jeszcze pracownica punktu wymieniła nam trochę europejskiej waluty na walutę "królewską" (oczywiście po ustalonym przez siebie kursie, ale jaki mieliśmy wybór?)- byliśmy uratowani ;)
Tego dnia udało nam się zobaczyć najstarszą świątynię Wat Arun i kompleks przy świątyni Leżącego Buddy- robią wrażenie. Udaliśmy się też na tzw. Złotą Górę- świątynię górującą nad Bangkokiem, skąd rozpościera się świetny widok na miasto.
W planie na ten dzień mieliśmy jeszcze Pałac Królewski, ale przez nasze problemy „rozliczeniowe”- zmuszeni byliśmy przełożyć ten punkt programu na inny dzień ( u nas był to dzień 3.- w połączeniu z Pałacem Tekowym i  Lumphini Park).
Za to późnym popołudniem udało nam się odwiedzić China Town- miejsce którego zdecydowanie warte odwiedzenia! Festiwal różności!

Światynia Wat Arun
Wat Pho- świątynia leżącego Buddy
Duriany w China Town

Wnioski i rady:
- zaraz po wylądowaniu w kantorze na lotnisku, wymieńcie większą ilość gotówki niż wydaje Wam się, że potrzebujecie
- zwiedzenie Kompleksu świątyń Wat Pho, Pałacu Królewskiego, i Wat Arun ( po 2giej stronie rzeki) śmiało można połączyć ze Złotą Górą (Wat Saket)
- idealnym rozwiązaniem na przemierzenie rzeki między świątyniami jest tramwaj wodny kosztujący grosze (oczywiście tłumy życzliwych będą Wam oferowały transport prywatną łodzią, jednak koszty nie są tego warte- no chyba, że skrzykniecie się w więcej osób, ale mimo wszystko, dziś z czystym sumieniem decydowałabym się na tani tramwaj wodny).

Daemon sudak (pływający targ), Kanchanaburi- świątynia tygrysów i most na rzece Kwai (dzień2.):

Pływający targ:
Kolejnego dnia skoro świt udaliśmy się na zorganizowaną wycieczkę w wyżej wymienione miejsca, po wcześniejszym przedyskutowaniu sprawy uznaliśmy, że taka forma będzie dla nas najwygodniejsza.
Sporo czasu zajął nam sam transport.
Jeśli chodzi o pływający targ- hm… miejsce tak komercyjne, że aż ocieka tandetą. Z jednej strony fajnie to zobaczyć, ale z drugiej jest to festiwal kiczu. Każdy sprzedawca chce za wszelką cenę sprzedać ze swojej łódki lub straganu przy samej wodzie tandetę dostępną na wszystkich targach w każdym tajskim mieście (zwłaszcza w turystycznych miejscach).

Wnioski i rady:
- mi osobiście najbardziej podobała się ta część wycieczki w której płynęliśmy wzdłuż drewnianych zabudowań przy rzece, gdzie mieszka lokalna społeczność. Samą część handlową śmiało można sobie odpuścić.
- w jednej z tamtejszych garkuchni jedliśmy najlepszego Pad Thaja ever! 




Most na rzece Kwai:
Słynny Most na Rzece Kwai robi wrażenie. Okolica jest piękna, szkoda, że okoliczności w jakich powstawał są tak mroczne… W zadumę można popaść zwłaszcza po wizycie na cmentarzu jeńców będących budowniczymi- większość z nich była w wieku od 18-30 lat…

Wnioski i rady:
- minusem wycieczki zorganizowanej był fakt, że mieliśmy bardzo mało czasu na spacer w tej okolicy. Z tego względu odpuściliśmy sobie wizytę w mini muzeum przy moście-jak opowiadali inni uczestnicy wycieczki którzy postanowili je odwiedzić- bardzo dobrze zrobiliśmy ;)

Most na Rzece Kwai
Cmentarz jeńców budujących powyższy most

Świątynia tygrysów w Kanchanaburi:
Najbardziej kontrowersyjna sprawa całego wyjazdu. Już podczas pobytu w Kanchanaburi mieliśmy mieszane uczucia co do tego miejsca…Dziś wiemy, że więcej nie chcemy brać udziału w takich akcjach!

2014:
- ogrodzony kompleks w którym trzymane są różne zwierzęta, jednak główną atrakcję stanowią tygrysy. Wielkie, dorosłe osobniki z którymi można strzelić sobie „sweet focie”, oraz ( za dodatkową opłatą – przyznam, że kroili jak za zboże) malutkie 6-cio miesięczne lwiątka.

- fakt, że możesz obcować z tak bliska z tymi niebezpiecznymi zwierzętami miesza w głowie. Z jednej strony zastanawiasz się czy oby wszystko jest w porządku, że te dzikie koty grzecznie leżą, przykute łańcuchami do podłoża, na skrupulatnie wydzielonym kawałku ziemi. I czy oby nie są nafaszerowane jakąś uspokajającą chemią… Po chwili myślisz sobie, że to nie możliwe. Przecież jest tutaj tylu wolontariuszy, wszystko przebiega sprawnie, bezpiecznie i tłumaczą Ci, że zwierzęta zachowują spokój dzięki temu, że są często karmione świeżym mięsem- stąd ich pokojowe nastawienie.
Kilka minut później, kobieta w sari potyka się, jeden z większych osobników w ułamku sekundy rzuca się w jej kierunku. Na szczęście dzięki łańcuchom i ekspresowej interwencji licznych wolontariuszy wszystko dobrze się kończy. Ta sytuacja uzmysławia Ci, że pozorny spokój to tylko przykrywka dla prawdziwej natury tych zwierząt i starasz się więcej nad tym wszystkim nie zastanawiać.

Podsumowując:
Starasz się wypierać myśli, że tym zwierzętom może dziać się jakakolwiek krzywda. Bo jesteś podekscytowany, że było Ci dane głaskać TYGRYSY!

2016:
Na jaw wypływają straszliwe fakty związane z mnichami z Kanchanaburi (w internecie można znaleźć na ten temat liczne artykuły) W telegraficznym skrócie: dowiadujesz się, że zwierzęta były barbarzyńsko traktowane- nieodpowiednio żywione, ich części były sprzedawane jako amulety w rejony gdzie ludzie wierzą w cuda, w lodówkach na terenie „świątyni” odnaleziono zamrożone tygrysie noworodki! Szok! A to wszystko pod kierownictwem bandy stukniętych mnichów… Żałujesz, że tam kiedykolwiek byłaś…

Wnioski i rady:
- jasne, fajnie mieć fotkę z dzikim zwierzęciem, ale mimo wszystko nie warto wspierać finansowo takich inicjatyw gdyż nie niesie to za sobą niczego dobrego. Wiem, że to brzmi trywialnie. Ja też przed wyjazdem natykałam się na tego typu opinie jednak nie chciało mi się wierzyć w aż taką brutalność człowieka ( a co dopiero mnicha!!! W końcu Toger Kingdom proadzona była przez bandę łysych facetów w pomarańczowych wdziankach…). Ale niestety takie jest życie… Co by się nie działo: omijajcie takie miejsca szerokim łukiem!

- w pierwotnych planach braliśmy pod uwagę zwiedzenie Parku Narodowego Erawan, jednak zrezygnowaliśmy na rzecz tego dnia…Czy było warto? Dziś zdecydowanie wybrałabym szlak wodospadów! 


 


Pałac Królewski, Pałac Tekowy, Park Lumpini (dzień 3.)
Na temat tych 3 atrakcji absolutnie nie mam zamiaru się rozpisywać. Każda jest wyjątkowa, każda warta zobaczenia! Do tej pory bardzo miło wspominamy. Oba pałace są jednymi z robiących największe wrażenie wśród wszystkich pałaców jakie było nam w życiu widzieć.

Pałac Królewski
Pałac Vimanmek- jedna z największych i najpiękniejszych budowli na świecie,wzniesionych z drewna tekowego

Zaś Park Lumpini- zwany Central Parkiem Bangkoku to doskonałe miejsce na złapanie oddechu w zwariowanej stolicy. A przy okazji można tu zobaczyć biegające warany! Cierpliwie szukajcie;) My naczytaliśmy się w internetach, że jest ich tam mnóstwo. Oczywiście nie spotkaliśmy ani jednego osobnika. Ale, halo, halo, przez pierwsze kilkanaście minut… Jak się okazało faktycznie, jest ich tam mnóstwo! Tylko bądźcie cierpliwi i dobrze wypatrujcie ;)





Ayutthaya (dzień 4.)

Ayutthaya- dawna stolica Tajlandii, z pewnością godna odwiedzenia. Rewelacyjny kompleks świątyń z 14. wieku. Zlokalizowana jest zaledwie 80 km od Bangkoku. Postanowiliśmy się do niej dostać pociągiem 3. klasy (ach ta ciekawość…). Okazało się, że ta owiana złą sławą klasa pociągu zasadniczo różni się od większości polskich pociągów tym, że okna przedzielone są na pół- dolna część to metalowa część przesuwna z dziurkami wentylacyjnymi, a górna to szyba. A przy suficie zamontowane są wiatraki- prosty klimatyzator. Polecam ten sposób dostania się do Ayutthaya, tanio, dość wygodnie, a jakie wspomnienia ;)
Dojeżdżając na miejsce śmiało można zostawić sobie bagaż w przechowalni na dworcu. Mnie zaniepokoiła bardzo niska cena tej usługi- ok 2 zł za cały dzień. Zaczęłam nabierać podejrzeń, że po powrocie po bagażu zostanie tylko wspomnienie. Ale myliłam się, to jest Azja trzeba się przestawić, wszystko było w jak największym porządku ;)

Pod dworcem tłoczą się taksówki i tuk-tuki- każdy oferuje rundę po kompleksie świątynnym. Bardzo popularne jest też wypożyczenie rowerów (ale w tym upale, w pełnym słońcu jest to opcja dla bardzo wytrwałych zawodników)
Zdecydowaliśmy się na zwiedzanie tuk-tukiem. Nasz przewodnik miał pocztówki z najbardziej charakterystycznymi budowlami każdej ze świątyń- chcieliśmy zobaczyć, mniej więcej połowę z nich, ale jak się ostatecznie okazało pogoda (40 stopni, pełne słońce) dała nam tak w kość, że i tak zrezygnowaliśmy z 2 ostatnich.

Wieczorem z Ayutthaya mieliśmy nocny pociąg do Chiang Mai (startuje z Bangkoku). Rewelacyjny sposób dostania się na północ kraju. Rozwiązanie bardzo popularne - praktycznie 90% pasażerów to turyści. Klimatyzowany pociąg, z rozkładanymi łóżkami, my zdecydowaliśmy się na 2. klasę i było nam tam dobrze. O odpowiedniej porze pracownik pociągu przynosi każdemu pościel, rozkłada fotele (śpi się piętrowo), zasłania nam zasłonkę i śpimy aż do samego rana. Rozwiązanie wygodne, ekonomiczne (bilety są nie drogie, a poza tym pozwala wyeliminować 1 nocleg w hotelu), pozwala zaoszczędzić czas (przemieszczasz się nocą) no i bez wątpienia warto choć raz w życiu przejechać się takim pociągiem.
Około godziny 7 rano, obsługa składa łóżka i można podziwiać widoki za oknem. Jako, że trasa pociągu prowadzi przez góry, naprawdę zapierają dech w piersiach- przez chwilę zaczęłam, żałować, że jechaliśmy nocą i nie dane nam było podziwiać całej trasy ;P


Wnioski i rady:
- do Ayutthaya warto dostać się pociągiem 3. klasy (ciekawe doświadczenie w niskiej cenie)
- odległości między świątyniami są duże więc piesze zwiedzanie odpada, warto zdecydować się na tuk-tuka lub taksówkę, wiele osób decyduje się na przejażdżkę rowerem- opcja tańsza, ale w tych warunkach wykańczająca
- upał jest niemiłosierny- filtr przeciwsłoneczny 50 i picie duuuuużych ilości wody to dwie podstawowe zasady których trzeba przestrzegać by przetrwać ;)
- bilet na nocny pociąg do Chiang Mai lepiej kupić z wyprzedzeniem (później może nie być miejscówek, my kupiliśmy dzień wcześniej).









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz