Lubię spojrzeć na egzotyczne wyjazdy z perspektywy czasu. Zazwyczaj są to nasze najdłuższe wypady w ciągu roku i pochłaniają najwięcej przygotowań którym zawsze towarzyszą ogromne emocje. Każdy plan wycieczki, nawet ten sprawiający wrażenie najlepszego w konfrontacji z rzeczywistością ujawnia pewne niedociągnięcia niezauważalne na etapie przygotowań. A jak było z zeszłorocznym wyjazdem na Sri Lankę i Malediwy? Przekonajcie się sami.
Był to nasz drugi wyjazd do Azji którą pokochaliśmy miłością prawdziwą, od pierwszego wejrzenia. A to dzięki cudownej Tajlandii (więcej TU).
Po wcześniejszych doświadczeniach z baaaardzo długimi przesiadkami (12 i 14 godzin koczowania w stolicy Kataru- Doha), wiedzieliśmy, że nie chcemy tego powtarzać i priorytetem przy szukaniu połączenia lotniczego była właśnie długość przesiadki. No i udało się, trafiliśmy na atrakcyjne połączenie Qatar Airways z 4 godzinną przesiadką w Doha, w drodze do Azji i 3 godzinną w drodze powrotnej. Takie rozwiązanie przypadło nam do gustu do tego stopnia, że w tym roku lecimy do Azji z zaledwie godzinną przesiadką- yeah! Żeby nie zaburzać rytmu- wychodzi na to, że w przyszłym roku powinniśmy polecieć bezpośrednim dreamlinerem :)
Po wcześniejszych doświadczeniach z baaaardzo długimi przesiadkami (12 i 14 godzin koczowania w stolicy Kataru- Doha), wiedzieliśmy, że nie chcemy tego powtarzać i priorytetem przy szukaniu połączenia lotniczego była właśnie długość przesiadki. No i udało się, trafiliśmy na atrakcyjne połączenie Qatar Airways z 4 godzinną przesiadką w Doha, w drodze do Azji i 3 godzinną w drodze powrotnej. Takie rozwiązanie przypadło nam do gustu do tego stopnia, że w tym roku lecimy do Azji z zaledwie godzinną przesiadką- yeah! Żeby nie zaburzać rytmu- wychodzi na to, że w przyszłym roku powinniśmy polecieć bezpośrednim dreamlinerem :)
Dzień 1
Sri Lankę zaczęliśmy poznawać od południowego wybrzeża. Jako bazę noclegową zaplanowaliśmy miasteczko Mirissa do którego najlepiej dostać się z lotniska w następujący sposób. Najpierw taksówką na dworzec kolejowy w Colombo. Zgodnie z zaleceniami i pozytywnymi doświadczeniami z Tajlandii, wybraliśmy oficjalną taksówkę z lotniska. Wygląda to tak: podchodzicie do okienka- zlokalizowanego przed wejściem na lotnisko. Pierwsza rada: bądźcie cierpliwi, jeśli wszystkie Panie w okienkach będą zajęte rozmowami telefonicznymi, należy spokojnie poczekać. Nagadają się i Was obsłużą- to jest Sri Lanka, tutaj czas płynie wolniej. Jeśli Pani znajdzie już dla Was czas, wypisze Wam odpowiednie kwity z informacjami dla taksówkarza, czyli dokąd ma Was dowieźć i ile ma Was skasować za ową przyjemność. Następnie wsiadacie do wskazanej taksówki i w przeciągu godziny jesteście na dworcu kolejowym w Colombo.
Przygoda z lankijską koleją zaczęła się dość ciekawie. Według rozkładu nasz pociąg miał odjeżdżać o 17:50. Zakupiliśmy bilety i udaliśmy się na właściwy peron w celu oczekiwania na transport- przed nami było 40 min oczekiwania. Jednak po jakiś 3 minutach od przybycia na peron, podjechał pociąg i życzliwi lokalsi poinformowali nas, że to jest właśnie pociąg do Galle i mamy do niego wsiadać. 15 sekund rozmyślań- czy jechać zgodnie z rozkładem czy iść na żywioł i wskakiwać, no i... już byliśmy w pociągu. Odnieśliśmy wrażenie, że byliśmy jedynymi przybyszami z zachodu podróżującymi tym kursem. Z resztą- nic dziwnego, skoro pociągu nie było na rozkładzie jazdy. Tłok panował niesamowity, ale jakoś w połowie naszej trasy zaczynało robić się luźniej, dzięki czemu mogliśmy odetchnąć i jechać siedząc na drewnianych ławeczkach. Po blisko 3 godzinach wysiedliśmy na stacji Galle, skąd dosłownie zostaliśmy wciągnięci przez miejscowych do odpowiedniego autobusu międzymiastowego, który w przeciągu godzinki z małym groszem dostarczył nas całych i zdrowych do Mirissy. Później jeszcze tylko włóczęga w ciemnościach w poszukiwaniu naszego hotelu i tym sposobem po 36 godzinach od momentu wyjścia z domu, o 22 czasu lokalnego dotarliśmy do pierwszej lankijskiej bazy.
Info praktyczne:
- Przy przygotowaniach do zwiedzania Sri Lanki bardzo przydatna jest strona internetowa: seat61. Znajdziecie tam rozkłady jazdy i wszelkie informacje dotyczące podróży lokalną koleją.
- Przygotujcie się, że autobusy jeżdżą jak szalone. Gwałtowne hamowania, dziurawe drogi, wszechobecny chaos, no i klakson jest w użyciu non stop. Kilka razy miałam wrażenie, że za chwilę stracimy zęby. Nie wspomnę, że często uderzaliśmy głową o półki bagażowe i bynajmniej nie była to jedynie wina wzrostu- wyższego niż przeciętnego obywatela Sri Lanki. No ale nie taki diabeł straszny jak go malują- jeździliśmy nimi dość często na przestrzeni naszego 2 tygodniowego pobytu i jesteśmy cali i zdrowi. Także i Wy dacie radę !
Ps: w internetach naczytałam się przed wyjazdem, że autobusy nie zatrzymują się na przystankach, a jedynie mocno zwalniają i wsiada się do nich w biegu. My takowych doświadczeń nie mamy- wszędzie wsiadaliśmy na spokojnie- być może był to ukłon w kierunku turysty, a może lankijczycy powoli odchodzą od tego zwyczaju, nie wiem.
Dzień 2
Jako, że nie lubimy próżnować i zazwyczaj z wyjazdów chcemy wycisnąć maksymalnie tyle ile się da- zafundowaliśmy sobie pobudkę o godzinie 5 skoro świt. Nie, żebyśmy po 36 godzinnej podróży i 6 godzinach snu byli wypoczęci, ale zapowiedź tego co miało nas czekać sprawiła, że niosła nas adrenalina. A mianowicie: mieliśmy oglądać WIELORYBY!!! No właśnie... mieliśmy...
Skończyło się na tym, że po godzinie 6 wraz z kilkudziesięcioma innymi żądnymi wrażeń turystów wypłynęliśmy w głąb oceanu. No i tak sobie pływaliśmy, i pływaliśmy....i pływaliśmy- całe 6 godzin... Nie zobaczyliśmy ani kawałka wielorybiej płetwy... Jedynym pocieszeniem były 3 skaczące delfiny, no ale umówmy się nie tak miało to wszystko wyglądać. Rejs miał trwać maksymalnie 3-4 godziny, wieloryby miały ładnie pozować do zdjęć, a wszystko przebiegać w sielankowej atmosferze. Natomiast nasze wrażenia były takie: Kuba przez dosłownie całą wyprawę leżał z rozstrojem żołądka- chłopak nie próżnował bo rozłożył się na łopatki już w ciągu pierwszych 10 minut... A mi po 3 godzinach skakania po wielkich falach przestało zależeć na wielorybach i zaczęłam marzyć o powrocie na ląd, po chwili zaczęło mnie mdlić i jedyną pozycją w jakiej byłam w stanie wytrzymać była pozycja... horyzontalna. Z resztą podobnie było w przypadku pozostałych 70% pasażerów.
Obsługa rejsu tłumaczyła, że od bardzo dawna nie było takiej sytuacji, że 99% rejsów kończy się sukcesem- wieloryby pokazują się niemal w całej okazałości, turyści są bardzo zadowoleni, zwłaszcza w sezonie migracji tych kolosalnych ssaków przypadającej właśnie na początek roku. Podejrzewają, że za wszystko to odpowiadają wyjątkowo wysokie tego dnia fale- bujało naprawdę konkretnie. Zapewniono nas jeszcze, że jeśli tylko mamy ochotę to kolejnego dnia możemy całkowicie za darmo udać się na jeszcze jeden taki rejs i może będziemy mieli więcej szczęścia...Jak się domyślacie- nie mieliśmy ochoty.
Refleksja jest taka: Było to nasze największe rozczarowanie tego wyjazdu- tak, tak, już pierwszego dnia...I tak jak do tej pory bardzo, ale to bardzo chcieliśmy zobaczyć największe ssaki naszej planety w naturalnym środowisku, tak dziś jesteśmy pewni, że nigdy więcej nie udamy się na taki rejs! Nigdy! Jedynym rozwiązaniem dla nas byłoby oglądanie tych zwierząt z pokładu helikoptera- aczkolwiek jeszcze nie wiemy czy gdziekolwiek istnieje takowa możliwość.
A tutaj mała próbka naszych oczekiwań związanych z wielorybami: klik.
W oczekiwaniu na wejście na łajbę. |
Zdjęcie robione jeszcze przed startem. Biedaczyna nie wiedział co go czeka... |
W poszukiwaniu wielorybów. |
Port w Mirissie |
Tak płynie portowe życie. |
Reszta dnia upłynęła nam leniwie na plaży, wylegiwaliśmy się, jedliśmy pyszne owoce morza i popijaliśmy piwko na przemian z wodą z kokosa- to tak na otarcie łez.
Dzień 3
Tego dnia Kuba miał swoje pierwsze bliskie spotkanie z surfingiem. Wymagało to nie lada wysiłku- walka z falami to spore wyzwanie kondycyjne. Nawet nabrał on ochoty na więcej- niestety nasz plan wycieczki ułożony był w taki sposób, że musiał obejść się smakiem, bo tego dnia nasza przygodna z lankijskimi plażami pomimo, że ledwo się zaczęła- powoli dobiegała końca. Nadzieją były Malediwy- ale nie łudźcie się- tam o surfowaniu możecie zapomnieć, woda spokojna jak w wannie.
Szybki instruktaż i próby "na sucho". |
No i czas na mały sprawdzian umiejętności. |
Na Sri Lance nawet psy marzą o surfingu. |
Kiedy mój małżonek nacieszył się już oceanicznymi falami, udaliśmy się do Galle- autobusem- tak, tak- jednym z tych szalonych. To nadmorskie miasteczko jest bardzo rozsławione wśród turystów, głównie przez Fort wzniesiony przez Portugalczyków w XVI w.- dzięki któremu Galle zostało wpisane na listę UNESCO. Zdecydowanie warto spędzić tutaj popołudnie, zgubić się w baaaaardzo klimatycznych uliczkach prowadzących do samego Fortu. Z resztą fort sam w sobie też robi wrażenie- spacerujcie do woli. Jest tutaj też sporo fajnych knajpek w których można schronić się przed niemiłosiernym upałem.
Galle Fort- selfiak musi być. |
Dutch Hospital Galle- kompleks restauracyjno- butikowy, znajdujący się w budynku dawnego szpitala. Podobny znajduje się również w Colombo. |
Sri Meenadchi Sundareswarar Temple - hinduistyczna świątynia zlokalizowana niedaleko dworca. |
W oczekiwaniu na odjazd autobusu. |
Wracając, z okien autobusu obserwowaliśmy zachód słońca i... rybaków na kijach, tyle, że bez rybaków :)
Wiecie lub nie wiecie- jednym z symboli Sri Lanki są rybacy łowiący małe rybki, siedząc na charakterystycznych kijach wbitych w dno oceanu, w odległości około 20-30 metrów od brzegu. Niegdyś taka praktyka połowu była normą, dziś jest to raczej atrakcja turystyczna. I faktycznie, same kije mijaliśmy kilkukrotnie, z ludźmi- ani razu. Czytaliśmy, że owszem panów przy "pracy"można pooglądać, głównie podczas zorganizowanych wycieczek- wtedy to już organizator dba o to, żeby dogadać się z miejscowymi, którzy za odpowiednią opłatą odgrywają swój "wędkarski show". Czytaliśmy też, że czasem faktycznie można przypadkowo natknąć się na łowiących w ten sposób, ale kiedy tylko zaczniecie ich fotografować w mgnieniu oka zjawi się przy Was wysłannik żądający słonej zapłaty za zrobione zdjęcia. Sami nie za bardzo koncentrowaliśmy się na rozwikłaniu zagadki czy to co piszą w internetach ma swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości, ale może Wy macie jakieś doświadczenia z tym związane? Jeśli tak, zapraszam do podzielenia się nimi w komentarzach.
Dzień 4
Ania i Kuba na wakacjach- kolejna pobudka o nieludzkiej porze, tym razem o...4 rano. Misja dnia była jedna: las deszczowy Sinharaja- rezerwat przyrody, ostatni na Sri Lance, bardzo dobrze zachowany fragment pierwotnego lasu deszczowego. Rezerwat oddalony jest od Mirissy o około 80 km, i zlokalizowany jest w górzystej części wyspy. Stąd wczesna pobudka- dystans niby nie powalający, jednak dotarcie na miejsce w lankijskich warunkach, zajęło nam blisko 3 godziny...
Większość trasy w te rejony jest niezwykle malownicza: soczysta zieleń, pierwsze spotkanie z plantacjami herbaty. Na pewno na długo zapadnie nam w pamięci przejazd w okolicy jednej z górskich wiosek. Na kilkukilometrowym odcinku, stromej. błotnistej drogi, wśród bujnej roślinności stały matki ze swoimi pociechami w wieku szkolnym w oczekiwaniu na szkolny autobus...
Znajomy właścicieli guesthausu w którym nocowaliśmy zawiózł nas swoim samochodem w okolice miasteczka Deniyaya i w miejscu gdzie kończyła się normalna droga- przesiedliśmy się do tuk-tuka, którym wspinaliśmy się pod górę, grząskimi dróżkami. Nie powiem, że było to komfortowe doświadczenie- ale widoki- niezapomniane.
Kierowca tuk tuka wysadził nas przed hostelem w lesie, gdzie czekaliśmy na swojego przewodnika. Zostaliśmy podłączeni do 6-cio osobowej grupki z Kanady i wspólnie eksplorowaliśmy las deszczowy. Uważam, że zwiedzanie tego miejsca na własną rękę zapewnia zdecydowanie mniej wrażeń. Roślinności jest tak dużo, że w tym gąszczu niezmiernie ciężko zauważyć żyjątka będące główną atrakcją tego miejsca. Nawet przewodnik znający las niemal jak własną kieszeń, zmuszony był do wytężania wzroku w poszukiwaniu dla nas: gigantycznych dżdżownic, kameleonów, jaszczurek, węży, pająków czy czarnych wiewiórek.
Będąc tutaj macie do wyboru dwie trasy: 2-3 godzinny marsz do pierwszego wodospadu, lub dla wytrwałych: 5-7 godzinny treking do wodospadu kolejnego. My wybraliśmy pierwszą opcję, która w pełni nasyciła nas egzotyką tego miejsca.
O czym należy pamiętać wybierając się do Sinharaja?
- W lesie panuje specyficzny mikroklimat: bardzo gorący i wilgotny.
- Jest tam mnóstwo pijawek, dlatego pomimo ciężkich warunków klimatycznych warto zaopatrzyć się w długie spodnie (dodatkową ochroną są dłuższe skarpetki naciągnięte na nogawki- pijawki nie będą nam właziły pod spodnie) i długi rękaw. Nasz przewodnik dodatkowo zabezpieczył nas przed intruzami poprzez natarcie naszych butów solą. Dlatego jeśli planujecie zwiedzać na własną rękę zaopatrzcie się w nią.
- Warto zabrać ze sobą stroje kąpielowe, gdyż kąpiel przy wodospadzie w tym przypadku daje niesamowite wytchnienie.
- Na terenie rezerwatu znajdują się miejsca noclegowe, więc jeśli macie chęć spędzić więcej czasu blisko rezerwatu, nic nie stoi na przeszkodzie.
Dzień 5
Po śniadaniu udaliśmy się - tym razem taksówką, na dworzec kolejowy w Galle. Skąd w niemiłosiernym ścisku, aczkolwiek w miłym międzynarodowym towarzystwie (na tej trasie 80% pasażerów to turyści) udaliśmy się do Colombo skąd wieczorową porą wylatywaliśmy na nasze wymarzone Malediwy- liznąć raju ;)
No i liznęliśmy. Bo tak można podsumować nasz krótki pobyt w tym wyspiarskim kraju.
Około 21 dolecieliśmy na Hulhumale- wyspę na której zlokalizowane jest malediwskie lotnisko, skąd autobusem dostaliśmy się do hotelu. No i jak się domyślacie, warunki przejazdu były o niebo lepsze niż w przeciągu 3 ostatnich dni. Do autobusu bardziej pasowałoby miano: nowoczesnego autokaru, no i droga, choć wąska (wpiszcie sobie w mapę google: Hulhule Link Road, lub kliknijcie w link: TU) była w idealnym stanie. Taki mały przeskok cywilizacyjny.
Szybkie śniadanie i już koło 9 siedzieliśmy na promie którym dostaliśmy się do stolicy- Male. Nocowaliśmy w hotelu TLM Retreat, skąd do terminalu promowego mieliśmy 15 minut spacerem.
Promy kursują co 30 minut, pomiędzy 6:40 a 23:40 i kosztują kilka złotych. A, żeby dostać się na przeciwległy brzeg potrzebujecie jedynie 20 minut.
Wysiedliśmy i w porcie złapaliśmy taksówkę na terminal z którego odpływał nasz prom na wyspę Fulidhoo. Przy układaniu całego planu pomocny był godzinowy rozkład promów pływających pomiędzy poszczególnymi atolami---> TU. I po 3,5 godzinach rejsu linią 310 byliśmy na naszej małej, rajskiej, lokalnej wysepce- Fulidhoo. O urokach tego miejsca rozpisałam się w jednym z wcześniejszych postów (TU) i nie mam nic więcej do dodania. No, może poza jedną sprawą- dlaczego spędziliśmy tutaj tak mało czasu?
Caluteńki dzień błogiego lenistwa w prawdziwym raju... Zanim tutaj nie trafiłam, nie uwierzyłabym, że kiedykolwiek napiszę takie słowa...Ale tak właśnie było- CUDOWNIE! Więcej o pobycie na
"bezludnej wyspie"---> TU.
Tak, tak wszystko co dobre szybko się kończy i tak w ekspresowym tempie zakończyła się nasza wizyta na Malediwach. Ostatnie kilka godzin wylegiwania się w hamaczku i patrzenia w odchłań oceanu i wracamy promem do Male. Na koniec udało nam się jeszcze trochę poszwędać po stolicy,która bez wątpienia wyróżnia się na tle innych wysp na których nie ma ruchu samochodowego. Więcej o Male---> TU.
Z Male na Hulhumale dostaniemy się promem, na terminal pod same wejście na lotnisko (rozkład: TU).
A później już tylko godzinka z groszem lotu i znów jesteśmy na Sri Lance ;)
W drodze do Colombo. Pamiętajcie: najlepsze miejscówki- przy otwartych drzwiach- zapewnione świeże powietrze i niezapomniane widoki. |
Dworzec w Colombo. |
A to już międzynarodowe lankijskie lotnisko- w oczekiwaniu na lot do raju. |
Około 21 dolecieliśmy na Hulhumale- wyspę na której zlokalizowane jest malediwskie lotnisko, skąd autobusem dostaliśmy się do hotelu. No i jak się domyślacie, warunki przejazdu były o niebo lepsze niż w przeciągu 3 ostatnich dni. Do autobusu bardziej pasowałoby miano: nowoczesnego autokaru, no i droga, choć wąska (wpiszcie sobie w mapę google: Hulhule Link Road, lub kliknijcie w link: TU) była w idealnym stanie. Taki mały przeskok cywilizacyjny.
Dzień 6
Szybkie śniadanie i już koło 9 siedzieliśmy na promie którym dostaliśmy się do stolicy- Male. Nocowaliśmy w hotelu TLM Retreat, skąd do terminalu promowego mieliśmy 15 minut spacerem.
Promy kursują co 30 minut, pomiędzy 6:40 a 23:40 i kosztują kilka złotych. A, żeby dostać się na przeciwległy brzeg potrzebujecie jedynie 20 minut.
Wysiedliśmy i w porcie złapaliśmy taksówkę na terminal z którego odpływał nasz prom na wyspę Fulidhoo. Przy układaniu całego planu pomocny był godzinowy rozkład promów pływających pomiędzy poszczególnymi atolami---> TU. I po 3,5 godzinach rejsu linią 310 byliśmy na naszej małej, rajskiej, lokalnej wysepce- Fulidhoo. O urokach tego miejsca rozpisałam się w jednym z wcześniejszych postów (TU) i nie mam nic więcej do dodania. No, może poza jedną sprawą- dlaczego spędziliśmy tutaj tak mało czasu?
Ci mili panowie dostarczyli nas na Fulidhoo. |
Dzień 7
Caluteńki dzień błogiego lenistwa w prawdziwym raju... Zanim tutaj nie trafiłam, nie uwierzyłabym, że kiedykolwiek napiszę takie słowa...Ale tak właśnie było- CUDOWNIE! Więcej o pobycie na
"bezludnej wyspie"---> TU.
Bezludna wyspa w całej okazałości. |
Dzień 8
Z Male na Hulhumale dostaniemy się promem, na terminal pod same wejście na lotnisko (rozkład: TU).
A później już tylko godzinka z groszem lotu i znów jesteśmy na Sri Lance ;)
Przystań promowa pod lotniskiem. |
Podsumowanie:
- Południe Sri Lanki ma do zaoferowania naprawdę wiele. Przepiękne plaże, pyszne, świeżutkie owoce morza, to raj dla surferów. Ale nie samym plażowaniem stoi, można zwiedzać okoliczne miasteczka, udać się do lasu deszczowego czy na rejs w poszukiwaniu wielorybów- może Wy będziecie mieli nieco więcej szczęścia i kopnie Was zaszczyt oglądania tych gigantów.
- Planując rejs lokalnym promem na wyspy znacznie oddalone od Male warto przeanalizować rozkład pływania, gdyż większość linii nie kursuje codziennie (TU). Nie wspominając o piątku- dniu świętym dla muzułmanów. Nie dotyczy to oczywiście transferu pomiędzy Male a Hulhumale- na tej trasie stały, sprawny transport to podstawa. A no i absolutnie nie obawiajcie się lokalnych połączeń promowych- są w pełni bezpieczne.
- Jedyne co zmieniłabym w tej części wyjazdu to długość pobytu w tych stronach. Przydałyby nam się jeszcze choć 2 dni na południu Sri Lanki i może ze 3 na rajskich Malediwskich plażach. Ale kto wie, może jeszcze tam wrócimy...
Miejsca w których spaliśmy:
Mirissa: Mirissa Harbour View
Malediwy
Hulhumale: TLM Retreat
Fulidhoo: Thundi Guesthaus
Miejsca w których jedliśmy:
Sri Lanka
Mirissa:
Bay Moon Restaurant
Nissan Hotel & Restaurant
Mirissa Harbour View
Galle:
Sugar Bistro and Wine Bar
Sinharaja:
Sinharaja Rainforest View Willa
Malediwy
- See House Maldives
- Thundi Guesthaus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz