Tajlandia przez dłuższy czas była na liście naszych marzeń. Synonim egzotyki, dalekiej, tajemniczej, mistycznej (mnisi, świątynie) a zarazem bardzo frywolnej (przeglądało się internet wzdłóż i wszerz, obejrzało „Kac Vegas w Bangkoku” ;P). Na myśl o niej przed oczami miałam Raj- zarówno jeśli chodzi o widoki (tak, mowa o wszystkich zdjęciach z południa kraju występujących w dosłownie każdym folderze reklamowym tej destynacji), jak i kulinarnym- ile to się słyszało o Tajjjjjskiej kuchni pełnej nieznanych nam smaków (więcej--> TU i TU). Tajlandia- kraj niezwykle sympatycznych ludzi, siedlisko dzikich zwierząt- małp, słoni (!!!) i tygrysów…Jak się okazało wszystkie te wyobrażenia były prawdziwe, jedne bardziej inne mniej, ale o tym za chwilę.
Był to nasz pierwszy wyjazd poza przewidywalną Europę. Dzięki niej nabraliśmy apetytu na więcej Azji.
Bangkok i okolice:
Bangkok przywitał nas ciężkimi do
zniesienia upałami (na szczęście później okazało się, że inne części kraju są
łaskawsze pod tym względem).
Tłumami- zarówno lokalsów jaki i
turystów (choć byliśmy poza sezonem).
Garkuchniami- zakochaliśmy się w
tym ostrrrrrym (choć wtedy jeszcze nie znaliśmy kuchni północno-tajskiej)
jedzeniu.
No i stanem wojennym- podobno
takie sytuacje zdarzają się stosunkowo często. Więc gdyby 2 dni przed wylotem
do Tajlandii wprowadzono „stan wojenny” tak jak to było w naszym przypadku-
absolutnie się tym nie przejmujcie. Poza tym, że na ulicach można było spotkać
wojsko i policję (panowie bardzo chętnie pozowali do zdjęć z turystami), oraz
wprowadzono godzinę policyjną ( od 22 do 5 rano, my specjalnie nie zauważyliśmy
jakie były jej konsekwencje, bo po intensywnym zwiedzaniu w upale, specjalnie
nie włóczyliśmy się nocami)- nie zauważyliśmy najmniejszych anomalii.
Zatrzymaliśmy się tam łącznie na
5 nocy (3 na początku wycieczki, i 2 przed wylotem), wtedy uważaliśmy, że to
zbyt wiele- to miasto dosłownie przeżuło nas i wypluło, byliśmy nim wykończeni,
ale pomimo wszystko było w nim coś magicznego. Teraz mamy nadzieję, że jeszcze
kiedyś przy okazji wizyty w innym azjatyckim kraju, uda nam się, choćby przy
okazji przesiadki spędzić tam jeszcze chociaż dwa dni. Z resztą co ja gadam- na
100% jeszcze tam kiedyś wrócimy !
Dinner in progress |
To nic, że w każdej chwili może się rozsypać jak domek z kart...;) |
Bangkok (dzień 1.):
Po kilku godzinach snu (do
hotelu, po długiej podróży zawitaliśmy w środku nocy, a już o 9 byliśmy na
nogach, żądni wrażeń), dzień rozpoczęliśmy od poszukiwań kantoru. Kto by
pomyślał, że:- Od razu w pierwszą godzinę zostaniecie naciągnięci przez tajskiego cwaniaka na rejs na drugi brzeg rzeki za który jak się później okazało powinniście zapłacić kilkaset razy mniej (ale jak to mówią, swoje trzeba zapłacić-później wykazywaliśmy się większą czujnością).
- W 21. wieku w stolicy jakiegokolwiek kraju, w niedzielę nie będzie czynny ani jeden kantor (prawdopodobnie jedynymi działającymi były te na lotnisku)
- W żadnym, dosłownie żadnym punkcie handlowym (uwaga: nawet w Mc Donalds- nie wydadzą Ci kasy w walucie innej niż Bath tajski- ba, tam nawet nigdzie nie można płacić w innej walucie-przynajmniej oficjalnie). Na szczęście po przejściu wieloma uliczkami (po drodze trafiliśmy na targi uliczne- jedyny i niepowtarzalny klimacik, i wiele małych świątyń), natknęliśmy się na informację turystyczną w której wykupiliśmy wycieczkę fakultatywną na kolejny dzień- zapłaciliśmy za nią w euro (ufff…) to jeszcze pracownica punktu wymieniła nam trochę europejskiej waluty na walutę "królewską" (oczywiście po ustalonym przez siebie kursie, ale jaki mieliśmy wybór?)- byliśmy uratowani ;)
Tego dnia udało nam się zobaczyć
najstarszą świątynię Wat Arun i kompleks przy świątyni Leżącego Buddy- robią
wrażenie. Udaliśmy się też na tzw. Złotą Górę- świątynię górującą nad Bangkokiem,
skąd rozpościera się świetny widok na miasto.
W planie na ten dzień mieliśmy
jeszcze Pałac Królewski, ale przez nasze problemy „rozliczeniowe”- zmuszeni
byliśmy przełożyć ten punkt programu na inny dzień ( u nas był to dzień 3.- w
połączeniu z Pałacem Tekowym i Lumphini
Park).
Za to późnym popołudniem udało
nam się odwiedzić China Town- miejsce którego zdecydowanie warte odwiedzenia!
Festiwal różności!
Światynia Wat Arun |
Wat Pho- świątynia leżącego Buddy |
Duriany w China Town |
Wnioski i rady:
- zaraz po wylądowaniu w kantorze na lotnisku, wymieńcie większą ilość gotówki niż wydaje Wam się, że
potrzebujecie
- zwiedzenie Kompleksu świątyń Wat
Pho, Pałacu Królewskiego, i Wat Arun ( po 2giej stronie rzeki) śmiało można
połączyć ze Złotą Górą (Wat Saket)
- idealnym rozwiązaniem na
przemierzenie rzeki między świątyniami jest tramwaj wodny kosztujący grosze
(oczywiście tłumy życzliwych będą Wam oferowały transport prywatną łodzią,
jednak koszty nie są tego warte- no chyba, że skrzykniecie się w więcej osób,
ale mimo wszystko, dziś z czystym sumieniem decydowałabym się na tani tramwaj
wodny).
Daemon sudak (pływający targ), Kanchanaburi-
świątynia tygrysów i most na rzece Kwai (dzień2.):
Pływający targ:
Kolejnego dnia skoro świt
udaliśmy się na zorganizowaną wycieczkę w wyżej wymienione miejsca, po
wcześniejszym przedyskutowaniu sprawy uznaliśmy, że taka forma będzie dla nas
najwygodniejsza.
Sporo czasu zajął nam sam transport.
Jeśli chodzi o pływający targ-
hm… miejsce tak komercyjne, że aż ocieka tandetą. Z jednej strony fajnie to zobaczyć,
ale z drugiej jest to festiwal kiczu. Każdy sprzedawca chce za wszelką cenę
sprzedać ze swojej łódki lub straganu przy samej wodzie tandetę dostępną na wszystkich
targach w każdym tajskim mieście (zwłaszcza w turystycznych miejscach).
Wnioski i rady:
- mi osobiście najbardziej
podobała się ta część wycieczki w której płynęliśmy wzdłuż drewnianych
zabudowań przy rzece, gdzie mieszka lokalna społeczność. Samą część handlową
śmiało można sobie odpuścić.
Most na rzece Kwai:
Słynny Most na Rzece Kwai robi
wrażenie. Okolica jest piękna, szkoda, że okoliczności w jakich powstawał są
tak mroczne… W zadumę można popaść zwłaszcza po wizycie na cmentarzu jeńców
będących budowniczymi- większość z nich była w wieku od 18-30 lat…
Wnioski i rady:
- minusem wycieczki zorganizowanej był fakt, że mieliśmy
bardzo mało czasu na spacer w tej okolicy. Z tego względu odpuściliśmy sobie
wizytę w mini muzeum przy moście-jak opowiadali inni uczestnicy wycieczki
którzy postanowili je odwiedzić- bardzo dobrze zrobiliśmy ;)
Świątynia tygrysów w
Kanchanaburi:
Najbardziej kontrowersyjna sprawa
całego wyjazdu. Już podczas pobytu w Kanchanaburi mieliśmy mieszane uczucia co do tego miejsca…Dziś wiemy, że
więcej nie chcemy brać udziału w takich akcjach!
2014:
- ogrodzony kompleks w którym
trzymane są różne zwierzęta, jednak główną atrakcję stanowią tygrysy. Wielkie,
dorosłe osobniki z którymi można strzelić sobie „sweet focie”, oraz ( za
dodatkową opłatą – przyznam, że kroili jak za zboże) malutkie 6-cio miesięczne
lwiątka.
- fakt, że możesz obcować z tak
bliska z tymi niebezpiecznymi zwierzętami miesza w głowie. Z jednej strony
zastanawiasz się czy oby wszystko jest w porządku, że te dzikie koty grzecznie
leżą, przykute łańcuchami do podłoża, na skrupulatnie wydzielonym kawałku
ziemi. I czy oby nie są nafaszerowane jakąś uspokajającą chemią… Po chwili
myślisz sobie, że to nie możliwe. Przecież jest tutaj tylu wolontariuszy,
wszystko przebiega sprawnie, bezpiecznie i tłumaczą Ci, że zwierzęta zachowują
spokój dzięki temu, że są często karmione świeżym mięsem- stąd ich pokojowe
nastawienie.
Kilka minut później, kobieta w sari
potyka się, jeden z większych osobników w ułamku sekundy rzuca się w jej
kierunku. Na szczęście dzięki łańcuchom i ekspresowej interwencji licznych
wolontariuszy wszystko dobrze się kończy. Ta sytuacja uzmysławia Ci, że pozorny
spokój to tylko przykrywka dla prawdziwej natury tych zwierząt i starasz się
więcej nad tym wszystkim nie zastanawiać.
Podsumowując:
Starasz się wypierać myśli, że
tym zwierzętom może dziać się jakakolwiek krzywda. Bo jesteś podekscytowany, że
było Ci dane głaskać TYGRYSY!
2016:
Na jaw wypływają straszliwe fakty
związane z mnichami z Kanchanaburi (w internecie można znaleźć na ten temat
liczne artykuły) W telegraficznym skrócie: dowiadujesz się, że zwierzęta były
barbarzyńsko traktowane- nieodpowiednio żywione, ich części były sprzedawane
jako amulety w rejony gdzie ludzie wierzą w cuda, w lodówkach na terenie
„świątyni” odnaleziono zamrożone tygrysie noworodki! Szok! A to wszystko pod
kierownictwem bandy stukniętych mnichów… Żałujesz, że tam kiedykolwiek byłaś…
Wnioski i rady:
- jasne, fajnie mieć fotkę z dzikim zwierzęciem, ale mimo
wszystko nie warto wspierać finansowo takich inicjatyw gdyż nie niesie to za
sobą niczego dobrego. Wiem, że to brzmi trywialnie. Ja też przed wyjazdem
natykałam się na tego typu opinie jednak nie chciało mi się wierzyć w aż taką
brutalność człowieka ( a co dopiero mnicha!!! W końcu Toger Kingdom proadzona
była przez bandę łysych facetów w pomarańczowych wdziankach…). Ale niestety
takie jest życie… Co by się nie działo: omijajcie
takie miejsca szerokim łukiem!
- w pierwotnych planach braliśmy pod uwagę zwiedzenie
Parku Narodowego Erawan, jednak zrezygnowaliśmy na rzecz tego dnia…Czy było
warto? Dziś zdecydowanie wybrałabym szlak wodospadów!
Pałac
Królewski, Pałac Tekowy, Park Lumpini (dzień 3.)
Na temat tych 3 atrakcji
absolutnie nie mam zamiaru się rozpisywać. Każda jest wyjątkowa, każda warta
zobaczenia! Do tej pory bardzo miło wspominamy. Oba pałace są jednymi z
robiących największe wrażenie wśród wszystkich pałaców jakie było nam w życiu
widzieć.
Pałac Królewski |
Pałac Vimanmek- jedna z największych i najpiękniejszych budowli na świecie,wzniesionych z drewna tekowego |
Zaś Park Lumpini- zwany Central
Parkiem Bangkoku to doskonałe miejsce na złapanie oddechu w zwariowanej
stolicy. A przy okazji można tu zobaczyć biegające warany! Cierpliwie
szukajcie;) My naczytaliśmy się w internetach, że jest ich tam mnóstwo. Oczywiście
nie spotkaliśmy ani jednego osobnika. Ale, halo, halo, przez pierwsze
kilkanaście minut… Jak się okazało faktycznie, jest ich tam mnóstwo! Tylko
bądźcie cierpliwi i dobrze wypatrujcie ;)
Ayutthaya
(dzień 4.)
Ayutthaya- dawna stolica Tajlandii, z pewnością godna
odwiedzenia. Rewelacyjny kompleks świątyń z 14. wieku. Zlokalizowana jest
zaledwie 80 km od Bangkoku. Postanowiliśmy się do niej dostać pociągiem 3.
klasy (ach ta ciekawość…). Okazało się, że ta owiana złą sławą klasa pociągu
zasadniczo różni się od większości polskich pociągów tym, że okna przedzielone
są na pół- dolna część to metalowa część przesuwna z dziurkami wentylacyjnymi,
a górna to szyba. A przy suficie zamontowane są wiatraki- prosty klimatyzator.
Polecam ten sposób dostania się do Ayutthaya, tanio, dość wygodnie, a jakie
wspomnienia ;)
Dojeżdżając na miejsce śmiało można zostawić sobie bagaż
w przechowalni na dworcu. Mnie zaniepokoiła bardzo niska cena tej usługi- ok 2
zł za cały dzień. Zaczęłam nabierać podejrzeń, że po powrocie po bagażu
zostanie tylko wspomnienie. Ale myliłam się, to jest Azja trzeba się przestawić,
wszystko było w jak największym porządku ;)
Pod dworcem tłoczą się taksówki i tuk-tuki- każdy oferuje
rundę po kompleksie świątynnym. Bardzo popularne jest też wypożyczenie rowerów
(ale w tym upale, w pełnym słońcu jest to opcja dla bardzo wytrwałych
zawodników)
Zdecydowaliśmy się na zwiedzanie tuk-tukiem. Nasz
przewodnik miał pocztówki z najbardziej charakterystycznymi budowlami każdej ze
świątyń- chcieliśmy zobaczyć, mniej więcej połowę z nich, ale jak się
ostatecznie okazało pogoda (40 stopni, pełne słońce) dała nam tak w kość, że i
tak zrezygnowaliśmy z 2 ostatnich.
Wieczorem z Ayutthaya mieliśmy nocny pociąg do Chiang Mai
(startuje z Bangkoku). Rewelacyjny sposób dostania się na północ kraju.
Rozwiązanie bardzo popularne - praktycznie 90% pasażerów to turyści. Klimatyzowany
pociąg, z rozkładanymi łóżkami, my zdecydowaliśmy się na 2. klasę i było nam
tam dobrze. O odpowiedniej porze pracownik pociągu przynosi każdemu pościel,
rozkłada fotele (śpi się piętrowo), zasłania nam zasłonkę i śpimy aż do samego
rana. Rozwiązanie wygodne, ekonomiczne (bilety są nie drogie, a poza tym
pozwala wyeliminować 1 nocleg w hotelu), pozwala zaoszczędzić czas
(przemieszczasz się nocą) no i bez wątpienia warto choć raz w życiu przejechać
się takim pociągiem.
Około godziny 7 rano, obsługa składa łóżka i można
podziwiać widoki za oknem. Jako, że trasa pociągu prowadzi przez góry, naprawdę
zapierają dech w piersiach- przez chwilę zaczęłam, żałować, że jechaliśmy nocą
i nie dane nam było podziwiać całej trasy ;P
Wnioski i rady:
- do Ayutthaya warto dostać się
pociągiem 3. klasy (ciekawe doświadczenie w niskiej cenie)
- odległości między świątyniami są duże więc piesze
zwiedzanie odpada, warto zdecydować się na tuk-tuka lub taksówkę, wiele osób
decyduje się na przejażdżkę rowerem- opcja tańsza, ale w tych warunkach
wykańczająca
- upał jest niemiłosierny- filtr przeciwsłoneczny 50 i
picie duuuuużych ilości wody to dwie podstawowe zasady których trzeba
przestrzegać by przetrwać ;)
- bilet na nocny pociąg do Chiang Mai lepiej kupić z
wyprzedzeniem (później może nie być miejscówek, my kupiliśmy dzień wcześniej).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz